Pięć wcześniejszych albumów zespołu opisywałem jakiś czas temu w nieco bardziej rozbudowanej formie (są tutaj: "Majesty Demos", “When Dream And Day Unite”, “Images And Words”, “Awake”, “A Change Of Seasons”, “Falling Into Infinity”). Stąd “Treściwą serią po Dream Theater” zaczynam od płyty numer sześć.
Metropolis p. 2: Scenes From A Memory
Skład: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; John Myung - bas; Mike Portnoy - perkusja; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe;
Rok wydania: 1999
Ocena: genialne, zachwycające; arcydzieło - 10/10
Obok “Images And Words” jest to najważniejszy i najlepszy album zespołu, a jednocześnie jeden z najwybitniejszych koncept-albumów w historii muzyki. Udało się tutaj po mistrzowsku zsynchronizować niebanalną warstwę tekstową* z kapitalną warstwą muzyczną, dzięki czemu w kategorii “dźwiękowej podróży” równać się z płytą może tylko “Operation: Mindcrime” Queensryche. Mnóstwo jest tu zmian klimatu, łamańców rytmicznych i instrumentalnych fajerwerków, ale całość połączono tak zgrabnie, tak płynnie wszystko się przenika, że poszczególne elementy zazębiają się jak w szwajcarskich zegarku. Muzyka płynie wartko i jest jak żywe srebro, a wszystkie przejścia między poszczególnymi motywami i klimatami są odegrane z wielką lekkością. Choć muzycznych popisów jest dużo, to są one mimo wszystko utrzymane w ryzach oraz podporządkowane opowieści i zaaplikowane z wielkim wyczuciem. Przy tym - niezależnie od stopnia komplikacji rytmicznych czy ciężaru riffów, całość pozostaje bardzo przejrzysta i przykuwa uwagę, a melodie momentalnie zapadają w pamięć. Muzycy znakomicie współpracują, co słychać szczególnie dobrze w partiach instrumentalnych, których jest tutaj pełno - wszystkie powykręcane na siódmą stronę i wszystkie rozkładają na łopatki. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Mike Portnoy, który ani na moment nie przestaje kombinować z rytmem, jest wszędzie i bębnie bardzo melodyjnie (nigdy tak bardzo pod tym względem nie zbliżył się do jednego ze swoich idoli - Neila Pearta); oraz Jordan Rudess, który w barwach DT nigdy nie był w lepszej formie. Wspomnieć trzeba też o stonowanym wokalu LaBrie, który bardzo dobrze odegrał role narratora i bohaterów. W sumie całość tworzy coś, co można określić mianem thrillera - wprawdzie bez wizji, ale za to z fenomenalną ścieżką dźwiękowo-wokalną, przy której 77 minut mija w mgnieniu oka i która porywa nawet po kilkuset przesłuchaniach.**
Najważniejsze momenty płyty to na pewno wybuchające przeszywającym riffem "Home" z genialną solówką Johna oraz mocno zakręcone instrumentale: "The Dance Of Eternity" oraz “Overture 1928”. Dalej melancholijne i zadumane "Spirit Carries On" z pięknym gitarowym solo, "Finally Free" z tkanym na gitarze wstępem i skrzypcami w tle oraz ilustracyjną partią instrumentalną; najagresywniejsze na płycie "Fatal Tragedy" oraz wręcz napastujące riffami i łomotem sekcji "Beyond This Life”***, ciekawie nasączone Zappą.
W sumie cieżko tu czegoś nie wymienić - album jest po prostu monolitem, gdzie każda cegiełka ma znaczenie, a wspomniane nagrania, to po prostu te, które szczególnie się wyróżniają.
** Zresztą porywa nie tylko słuchającego, ale także i sam zespół, co świetnie widać i słychać choćby na DVD “Scenes From New York”. Scena jest uboga, a efekty filmowe - żenujące, ale z taką werwą jak tutaj Dream Theater nie grali nigdy.
*** Genialną, blisko 20-minutową wersję tego nagrania można znaleźć na DVD “Live At Budokan" - rozdzielone na dwie części tu i tu.
Six Degrees Of Inner Turbulence
Skład: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; John Myung - bas; Mike Portnoy - perkusja; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe;
Rok wydania: 2002
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10
Dwupłytowe wydawnictwo składające się z pięciu regularnych, ale mocno rozbudowanych nagrań (nawet najkrótsze “Dissapear” trwa blisko 7 minut) oraz tytułowej suity, która trwa 42 minuty i zajmuje całą drugą płytę CD. Cechą charakterystyczną albumu jest bardziej przestrzenny sposób grania. Wyścigi instrumentów można tu czasem spotkać, ale generalnie muzycy zostawili sobie więcej miejsca - grają z większym rozmachem i mniej gęsto. Szczególnie wielkie pole do popisu ma tutaj John Petrucci, który zdominował długie fragmenty płyty. Dużo jest także agresji oraz partii niepokojących, co świetnie koresponduje z tekstami, które poruszają tematy tak poważne, jak alkoholizm, klonowanie czy wiara. W sumie pierwsza płyta była w momencie pojawienia się na rynku zdecydowanie najcięższym dokonaniem w historii zespołu (choć tym mianem nie cieszyła się długo) i tym mocniejszym kontrastem dla płyty drugiej. Suita to granie zdecydowanie lżejsze, utrzymane w rockowym klimacie, co przywołuje skojarzenia z “Falling Into Infinity” (choć kilka metalowych zaostrzeń się tu pojawia). Opowiada ona o sześciu osobach, które z różnych powodów przeżyły załamanie nerwowe i leczą się w zakładzie psychiatrycznym, i to zróżnicowanie klimatów wypadło tutaj bardzo wyraziście (muzyka jest wściekła, gdy mowa o wojennej traumie albo balladowo-wzruszająca, gdy matka wyraża swoją tęsknotę za córką).
Kluczowe nagrania to poszarpane, odegrane z piekielną wściekłością “Glass Prison", "Blind Faith" z pięknie pomrukującym basem Myunga i bardzo dynamiczną partią instrumentalną oraz niezwykle urokliwą fortepianową partią Rudessa. Do tego ciężkie i gęste “The Great Debate” (choć niepotrzebnie rdzeń nagrania obudowano blisko 5 minutami “gadulstwa”). Znakomicie rozwija się także "Misunderstood", szkoda tylko, że gdzieś w 2/3 czasu trwania zbyt mocno grzęźnie w psychodelicznym sosie. Jeśli chodzi o suitę, to nie można nie wskazać "Overture", które jest niesamowitą mieszanką metalowego młócenia z orkiestrowym rozmachem, progrockowego “About To Crash”, naładowanego smutkiem i melancholią “Goodnight Kiss” z przejmującą solówką Petrucciego oraz świetnego, podniosłego "The Grand Finale".
Train Of Though
Wykonawcy: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Portnoy - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2003
Ocena: znakomite i rewelacyjne; trzeba to mieć - 9/10
Na płycie mamy siedem kawałków i aż 70 minut muzyki: trzyminutowy "Vacant" i ośmiominutowy "As I Am" to wyjątki - reszta numerów przekracza próg dziesięciu minut. Trochę jest na tej płycie z "Falling Into Infinity", odrobina ze "Scenes From A Memory", chwilami słychać starą, dobrą Metallikę. Płyta jest bardzo równa - odstaje tylko “Vacant” oraz fragmenty “This Dying Soul” oraz “Endless Sacrifice”. Patrząc całościowo - jest to najcięższy album zespołu - wystarczy posłuchać początkowego riffu w "In The Name Of God", gitarowego grzania w “Honor Thy Father”, instrumentalnej części "Endless Sacrifice" czy przesterowanych, drapieżnych wokaliz Jamesa. W porównaniu do poprzedniej płyty, "TOT" ma także zdecydowanie więcej dynamiki, a przy tym jest bardziej chwytliwa i porywająca. Bardzo nośnych melodyjnie wersów jest tu naprawdę sporo, podobnie co poniektóre partie gitar (motyw przewodni “Stream Of Counsciosness” choćby) oraz klawiszy momentalnie i na długo zapadają w pamięć. Jest to także album najbardziej stonowany pod względem technicznym w całej historii Dream Theater - nacisk położono bardziej ciężar i agresję, a gdzieniegdzie - na budowanie nastroju. Najbardziej słychać to w grze Jordana Rudessa, który jest tu mniej widoczny niż na poprzednich albumach; rzadziej wygrywa swoje opętańcze pasaże, a częściej prezentuje klawiszowe tła i subtelniejsze wtrącenia.
Key tracks to z pewnością bardzo agresywne “Honor Thy Father", okraszone znakomitym tekstem**, a w części instrumentalnej wypełnione postrzępioną gitarą. Do tego instrumentalne i mocno zakręcone "Stream Of Counsciosness", ocierające się o klimaty jazzowe oraz te znane z dokonań Liquid Tension Experiment; oraz majestatyczne, potężne i nastrojowe "In The Name Of God". Patrząc całościowo świetnie wrażenie robi także "Endless Sacrifice" z rozpędzająca się częścią instrumentalną (pomimo rozlazłych pierwszych zwrotek) oraz "This Dying Soul" z orientalizującym motywem gitarowym i instrumentalną nawałnicą na koniec (pomimo nieudanych metalcore’owych akcentów).
* Jeden z moich ulubionych fragmentów: "Expecting everyone to bow and kiss your feet Don't you see respect is not a one way street Blaming everyone for all that you've done wrong I'll get my peace of mind when you hear this song". True story, niestety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz