Deszcz w piekielnej kuchni
“Falling Into Infinity” to płyta, przy nagrywaniu której mocno dała się we znaki wytwórnia. Już przy okazji “Awake” były spore naciski na stworzenie bardziej przystępnego albumu, ale tam zespół nie dał na siebie jakoś specjalnie wpłynąć. Tutaj nie do końca udało się wybronić - oczywiście nie jest to płyta nagrana całkowicie pod dyktando EastWest, ale bezwzględnie słychać, że rządzą tu inne klimaty niż choćby na wydawnictwach sąsiadujących, czyli “Awake” (“ACOS” jest specyficzne, więc nie biorę go pod uwagę) oraz “Scenes From A Memory”.
Dream Theater pokazują tutaj swoje łagodniejsze i spokojniejsze oblicze, sięgając po klimaty rockowe i progresywno rockowe, zamiast progmetalowego łojenia. Mamy stonowane, radio-friendly ballady, mamy numer, który współtworzył Desmond Child, a nawet w dwóch najdłuższych kompozycjach mamy bardzo obszerne, klimatyczne zwolnienia. Całość jest odgrywana wolniej, bez takiej ilości zmian tempa, bez tylu nagłych przeskoków w klimacie i rytmie, wszystko rozwija się naturalnie, można powiedzieć, że etapami, a co za tym idzie także bardziej przewidywalnie (co nie jest tu jakimś specjalnym zarzutem). Jednocześnie jest to bodaj najbardziej klawiszowa płyta DT - to, że klawiszy jest dużo, to akurat dla zespołu jest normalne, ale ich wpływ na końcowe brzmienie płyty wydaje się większy niż zwykle. Na “FII” klawisze po prostu podporządkowują sobie znaczne fragmenty nagrań, Derek gra bardzo wyraziście, mnóstwo jest mocnych teł, bardzo dużo jest niskich, gęstych dźwięków, niemal kompletnie zniknęły natomiast szybkie pasaże. W bardzo wielu momentach to właśnie klawisze tutaj “rządzą”, to one najmocniej naznaczają brzmienie utworów, bo nawet gdy grają razem z gitarą, to bardzo często wydają się instrumentem “ważniejszym”, a nie “pomocniczym”. Skoro o gitarze mowa, to Petrucci nieco spuścił z tonu i gra tutaj zdecydowanie mniej technicznie (tzn. jak na swoje standardy), z mniejszym natężeniem i intensywnością. Częściej sięga po dłuższe dźwięki, które dodają przestrzeni i rozmachu, co najlepiej słychać w najdłuższych, ponad 10-minutowych nagraniach. Jego gra może się tu momentami kojarzyć czy to z Davidem Gilmourem czy Andrew Latimerem. Para uszła także nieco z Portnoy’a, co z kolei ułatwiło przebicie się Myungowi, który daje o sobie mocno znać czy to na basie, czy na Chapman Stick.
Wszystko to sprawiło, że płyta mocno wyróżnia się na tle innych dokonań zespołu, będąc całościowo dziełem bardzo dobrym, ale nierównym. Utwory znakomite występują tu w liczbie trzech. Pierwszy to “Trial Of Tears” z rozbudowanym, relaksującym wstępem z migoczącymi klawiszami i snującą się od niechcenia gitarą i przepiękną środkową partią instrumentalną. Drugi to “Lines In The Sand” z jeszcze dłuższym, bo prawie 3-minutowym, wolno rozkręcającym się otwarciem, które potem przechodzi w rytmiczne, pełne werwy i życia granie, a wszystko to okraszone jest powalającą, “śpiewającą” solówką Petrucciego. Trzeci to “New Millenium” - nagranie bardzo niepokojące, klimatyczne, podlane gęsto-depresyjnym sosem, ze świetnym wokalem LaBrie i tekstem (How can you keep your head / And not go insane when the only light at the end / Of the tunnel is another train), bez indywidualnych popisów, za to ze świetną współpracą wszystkich muzyków.
Druga grupa to nagrania nieco słabsze od wyżej wymienionych, ale nadal bardzo dobre. A więc instrumentalne “Hell’s Kitchen”, “Peruvian Skies” - mroczna i subtelna ballada, “przełamana” ciężką i ostrą częścią instrumentalną oraz subtelne i delikatne “Anna Lee”, gdzie główne role grają wokal oraz klawisze.
Pozostałe pięć numerów prezentuje już nieco niższy poziom - dwie klasyczne rockowe ballady z ładnymi melodiami (“Take Away My Pain” oraz “Hollow Years”) są udane, choć nie powalające. Podobnie jak trzy ostrzejsze nagrania, którym trochę brakuje lekkości, energii i dynamiki. Wśród nich stosunkowo najlepiej broni się “Let Me Breathe”, nieco gorzej jest z “You Not Me”, a najsłabszy punkt płyty to “Burning My Soul”, który sprawia wrażenie wymuszonego.
W sumie płyta na pewno specyficzna w dyskografii zespołu, ale jak najbardziej godna uwagi. Szczególnie spodobać się powinna tym, którzy niekoniecznie gustują w mocnym łojeniu, a cenią sobie lżejsze, rockowe klimaty - dla nich “Falling Into Infinity” to idealny sposób, aby zapoznać się z zespołem.
Ocena: 8
“Falling Into Infinity” to płyta, przy nagrywaniu której mocno dała się we znaki wytwórnia. Już przy okazji “Awake” były spore naciski na stworzenie bardziej przystępnego albumu, ale tam zespół nie dał na siebie jakoś specjalnie wpłynąć. Tutaj nie do końca udało się wybronić - oczywiście nie jest to płyta nagrana całkowicie pod dyktando EastWest, ale bezwzględnie słychać, że rządzą tu inne klimaty niż choćby na wydawnictwach sąsiadujących, czyli “Awake” (“ACOS” jest specyficzne, więc nie biorę go pod uwagę) oraz “Scenes From A Memory”.
Dream Theater pokazują tutaj swoje łagodniejsze i spokojniejsze oblicze, sięgając po klimaty rockowe i progresywno rockowe, zamiast progmetalowego łojenia. Mamy stonowane, radio-friendly ballady, mamy numer, który współtworzył Desmond Child, a nawet w dwóch najdłuższych kompozycjach mamy bardzo obszerne, klimatyczne zwolnienia. Całość jest odgrywana wolniej, bez takiej ilości zmian tempa, bez tylu nagłych przeskoków w klimacie i rytmie, wszystko rozwija się naturalnie, można powiedzieć, że etapami, a co za tym idzie także bardziej przewidywalnie (co nie jest tu jakimś specjalnym zarzutem). Jednocześnie jest to bodaj najbardziej klawiszowa płyta DT - to, że klawiszy jest dużo, to akurat dla zespołu jest normalne, ale ich wpływ na końcowe brzmienie płyty wydaje się większy niż zwykle. Na “FII” klawisze po prostu podporządkowują sobie znaczne fragmenty nagrań, Derek gra bardzo wyraziście, mnóstwo jest mocnych teł, bardzo dużo jest niskich, gęstych dźwięków, niemal kompletnie zniknęły natomiast szybkie pasaże. W bardzo wielu momentach to właśnie klawisze tutaj “rządzą”, to one najmocniej naznaczają brzmienie utworów, bo nawet gdy grają razem z gitarą, to bardzo często wydają się instrumentem “ważniejszym”, a nie “pomocniczym”. Skoro o gitarze mowa, to Petrucci nieco spuścił z tonu i gra tutaj zdecydowanie mniej technicznie (tzn. jak na swoje standardy), z mniejszym natężeniem i intensywnością. Częściej sięga po dłuższe dźwięki, które dodają przestrzeni i rozmachu, co najlepiej słychać w najdłuższych, ponad 10-minutowych nagraniach. Jego gra może się tu momentami kojarzyć czy to z Davidem Gilmourem czy Andrew Latimerem. Para uszła także nieco z Portnoy’a, co z kolei ułatwiło przebicie się Myungowi, który daje o sobie mocno znać czy to na basie, czy na Chapman Stick.
Wszystko to sprawiło, że płyta mocno wyróżnia się na tle innych dokonań zespołu, będąc całościowo dziełem bardzo dobrym, ale nierównym. Utwory znakomite występują tu w liczbie trzech. Pierwszy to “Trial Of Tears” z rozbudowanym, relaksującym wstępem z migoczącymi klawiszami i snującą się od niechcenia gitarą i przepiękną środkową partią instrumentalną. Drugi to “Lines In The Sand” z jeszcze dłuższym, bo prawie 3-minutowym, wolno rozkręcającym się otwarciem, które potem przechodzi w rytmiczne, pełne werwy i życia granie, a wszystko to okraszone jest powalającą, “śpiewającą” solówką Petrucciego. Trzeci to “New Millenium” - nagranie bardzo niepokojące, klimatyczne, podlane gęsto-depresyjnym sosem, ze świetnym wokalem LaBrie i tekstem (How can you keep your head / And not go insane when the only light at the end / Of the tunnel is another train), bez indywidualnych popisów, za to ze świetną współpracą wszystkich muzyków.
Druga grupa to nagrania nieco słabsze od wyżej wymienionych, ale nadal bardzo dobre. A więc instrumentalne “Hell’s Kitchen”, “Peruvian Skies” - mroczna i subtelna ballada, “przełamana” ciężką i ostrą częścią instrumentalną oraz subtelne i delikatne “Anna Lee”, gdzie główne role grają wokal oraz klawisze.
Pozostałe pięć numerów prezentuje już nieco niższy poziom - dwie klasyczne rockowe ballady z ładnymi melodiami (“Take Away My Pain” oraz “Hollow Years”) są udane, choć nie powalające. Podobnie jak trzy ostrzejsze nagrania, którym trochę brakuje lekkości, energii i dynamiki. Wśród nich stosunkowo najlepiej broni się “Let Me Breathe”, nieco gorzej jest z “You Not Me”, a najsłabszy punkt płyty to “Burning My Soul”, który sprawia wrażenie wymuszonego.
W sumie płyta na pewno specyficzna w dyskografii zespołu, ale jak najbardziej godna uwagi. Szczególnie spodobać się powinna tym, którzy niekoniecznie gustują w mocnym łojeniu, a cenią sobie lżejsze, rockowe klimaty - dla nich “Falling Into Infinity” to idealny sposób, aby zapoznać się z zespołem.
Ocena: 8
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz