wtorek, 28 sierpnia 2012

Recenzja: John Carter - reż. Andrew Stanton

Jajko czy kura?

Ciężko inaczej zacząć niż rozprawiając się z zarzutem wtórności “Johna Cartera”, ponieważ pojawia się on w niemal wszystkich wypowiedziach, często utrudniając rozsądną ocenę filmu. Fakt, że sytuacja jest niełatwa. Z jednej strony wszelkiego rodzaju narzekania, że film Stantona kopiuje “Gwiezdne Wojny”, “Conana”, “Avatara”, “Gwiezdne Wrota” czy “Diunę” są śmiechu warte. Bo kto tu kogo kopiuje skoro Lucas zaczął swoją sagę kilkanaście czy kilkadziesiąt lat po ukazaniu się książek E.R. Burroughs’a (przy filmie głównie bazowano na książkach “Księżniczka Marsa” z roku 1912 oraz “John Carter Of Mars” z 1964), o innych wspomnianych i niewspomnianych filmach nie mówiąc. Zresztą George Lucas i James Cameron otwarcie przyznawali w wywiadach, że książki te były dla nich jednymi z ważniejszych inspiracji przy tworzeniu ich filmów. I bez dwóch zdań dla pana Burroughs’a należy się wielki, ogromny szacunek za wizję, którą stworzył - 100 lat temu wymyślić takie rzeczy, to naprawdę trzeba mieć wyobraźnię.
Tylko, że nawet mając te fakty cały czas w głowie, nic nie można poradzić na to, że oglądając film średnio co trzy minuty ma się ochotę krzyknąć: “O, a to było w... (wstaw tytuł filmu)... o, to też widziałem...” itd. Oczywiście raz są to skojarzenia bardziej luźne (przykładowo motyw awanturnika i księżniczki podróżujących przez pustynię pojawiał się wiele razy - ostatnio np. w “Księciu Persji”), ale innym razem są mocne jak uderzenia Koksa Burneiki. Gdy John Carter oraz Tars Tarkas walczą na arenie, to człowiek zastanawia się czy Obi-Wan, Anakin i Padme swoją walkę z potworami już stoczyli czy też czekają na swoją kolej - bo przecież arena, wypisz-wymaluj, ta sama co w “Ataku Klonów”. Oczywiście, tak, jasne, wiem - to Lucas powtarza po Burroughs’ie, ale dla widza tak naprawdę to nie ma znaczenia. Nie da się wyzerować pamięci, kasując wszystkie obejrzane filmy s-f, a to siłą rzeczy przekłada się na zmniejszoną przyjemność oglądania filmu.
Gdyby chociaż sam obraz był ciekawszy... Niestety, został on skrojony dla “młodszych nastolatków”, a co za tym idzie widzowie nieco (i bardziej) starsi mogą mieć kłopot z wkręceniem się w klimat filmu. Postacie są przycięte z gotowych szablonów, fabuła jest prosta i przewidywalna - o budowaniu napięcia czy większej dawce emocji można tu zapomnieć. Takie kino może czasem uratować postawa aktorów - nie mam tu na myśli wielkich kreacji aktorski, bo to nie jest tego typu kino - bardziej chodzi mi o charyzmę, pewnego rodzaju ikrę i urok, które w połączeniu z humorem potrafią sprawić, że kibicujemy bohaterom. Tutaj także pod tym względem jest przeciętnie - duet Taylor Kitsch oraz Lynn Collins zdecydowanie nie są siłą napędową filmu, a zestawiając ich choćby z duetem Jake Gyllenhaal /
Gemma Arterton ze wspomnianego “Księcia Persji” wypadają trzy razy bladziej.
Pozytywne wrażenie robi natomiast otoczka wizualno-dźwiękowa, choć na pytanie czy czuć na ekranie wpompowane w film 250-300 mln dolarów, odpowiedź byłaby negatywna. Ale tak czy inaczej efekt jest dobry: przemieszczające się, mechaniczne miasto, latające pojazdy, przyjazne stwory i nie przyjazne potwory - wszystko wygląda wiarygodnie i efektownie. Świetne wrażenie robią także piaskowe krajobrazy Barsoom “odgrywane” przez pustynię Moab, jezioro Powella czy równiny Delta. W paru miejscach pojawiają się udane żarty (np. zwracanie się do głównego bohatera per Virginia czy też nieco slapstickowy motyw “porwania” Kantos Kana), niezła jest także muzyka.
W sumie film w sam raz do oglądnięcia w rodzinnym gronie, w niedzielne popołudnie. Do kupienia i postawienia na półkę według mnie się nie nadaje.


Ocena: 6

piątek, 17 sierpnia 2012

Dream Theater “Falling Into Infinity”

Deszcz w piekielnej kuchni

“Falling Into Infinity” to płyta, przy nagrywaniu której mocno dała się we znaki wytwórnia. Już przy okazji “Awake” były spore naciski na stworzenie bardziej przystępnego albumu, ale tam zespół nie dał na siebie jakoś specjalnie wpłynąć. Tutaj nie do końca udało się wybronić - oczywiście nie jest to płyta nagrana całkowicie pod dyktando EastWest, ale bezwzględnie słychać, że rządzą tu inne klimaty niż choćby na wydawnictwach sąsiadujących, czyli “Awake” (“ACOS” jest specyficzne, więc nie biorę go pod uwagę) oraz “Scenes From A Memory”.
Dream Theater pokazują tutaj swoje łagodniejsze i spokojniejsze oblicze, sięgając po klimaty rockowe i progresywno rockowe, zamiast progmetalowego łojenia. Mamy stonowane, radio-friendly ballady, mamy numer, który współtworzył Desmond Child, a nawet w dwóch najdłuższych kompozycjach mamy bardzo obszerne, klimatyczne zwolnienia. Całość jest odgrywana wolniej, bez takiej ilości zmian tempa, bez tylu nagłych przeskoków w klimacie i rytmie, wszystko rozwija się naturalnie, można powiedzieć, że etapami, a co za tym idzie także bardziej przewidywalnie (co nie jest tu jakimś specjalnym zarzutem). Jednocześnie jest to bodaj najbardziej klawiszowa płyta DT - to, że klawiszy jest dużo, to akurat dla zespołu jest normalne, ale ich wpływ na końcowe brzmienie płyty wydaje się większy niż zwykle. Na “FII” klawisze po prostu podporządkowują sobie znaczne fragmenty nagrań, Derek gra bardzo wyraziście, mnóstwo jest mocnych teł, bardzo dużo jest niskich, gęstych dźwięków, niemal kompletnie zniknęły natomiast szybkie pasaże. W bardzo wielu momentach to właśnie klawisze tutaj “rządzą”, to one najmocniej naznaczają brzmienie utworów, bo nawet gdy grają razem z gitarą, to bardzo często wydają się instrumentem “ważniejszym”, a nie “pomocniczym”. Skoro o gitarze mowa, to Petrucci nieco spuścił z tonu i gra tutaj zdecydowanie mniej technicznie (tzn. jak na swoje standardy), z mniejszym natężeniem i intensywnością. Częściej sięga po dłuższe dźwięki, które dodają przestrzeni i rozmachu, co najlepiej słychać w najdłuższych, ponad 10-minutowych nagraniach. Jego gra może się tu momentami kojarzyć czy to z Davidem Gilmourem czy Andrew Latimerem. Para uszła także nieco z Portnoy’a, co z kolei ułatwiło przebicie się Myungowi, który daje o sobie mocno znać czy to na basie, czy na Chapman Stick.
Wszystko to sprawiło, że płyta mocno wyróżnia się na tle innych dokonań zespołu, będąc całościowo dziełem bardzo dobrym, ale nierównym. Utwory znakomite występują tu w liczbie trzech. Pierwszy to “Trial Of Tears” z rozbudowanym, relaksującym wstępem z migoczącymi klawiszami i snującą się od niechcenia gitarą i przepiękną środkową partią instrumentalną. Drugi to “Lines In The Sand” z jeszcze dłuższym, bo prawie 3-minutowym, wolno rozkręcającym się otwarciem, które potem przechodzi w rytmiczne, pełne werwy i życia granie, a wszystko to okraszone jest powalającą, “śpiewającą” solówką Petrucciego. Trzeci to “New Millenium” - nagranie bardzo niepokojące, klimatyczne, podlane gęsto-depresyjnym sosem, ze świetnym wokalem LaBrie i tekstem (How can you keep your head / And not go insane when the only light at the end / Of the tunnel is another train), bez indywidualnych popisów, za to ze świetną współpracą wszystkich muzyków.
Druga grupa to nagrania nieco słabsze od wyżej wymienionych, ale nadal bardzo dobre. A więc instrumentalne “Hell’s Kitchen”, “Peruvian Skies” - mroczna i subtelna ballada, “przełamana” ciężką i ostrą częścią instrumentalną oraz subtelne i delikatne “Anna Lee”, gdzie główne role grają wokal oraz klawisze.
Pozostałe pięć numerów prezentuje już nieco niższy poziom - dwie klasyczne rockowe ballady z ładnymi melodiami (“Take Away My Pain” oraz “Hollow Years”) są udane, choć nie powalające. Podobnie jak trzy ostrzejsze nagrania, którym trochę brakuje lekkości, energii i dynamiki. Wśród nich stosunkowo najlepiej broni się  “Let Me Breathe”, nieco gorzej jest z “You Not Me”, a najsłabszy punkt płyty to “Burning My Soul”, który sprawia wrażenie wymuszonego.
W sumie płyta na pewno specyficzna w dyskografii zespołu, ale jak najbardziej godna uwagi. Szczególnie spodobać się powinna tym, którzy niekoniecznie gustują w mocnym łojeniu, a cenią sobie lżejsze, rockowe klimaty - dla nich “Falling Into Infinity” to idealny sposób, aby zapoznać się z zespołem.

Ocena: 8

czwartek, 16 sierpnia 2012

Dream Theater - Score (DVD)

Rocznicowo i orkiestrowo

Koncert, który możemy oglądać na wydawnictwie “Score” zarejestrowano 1 kwietnia 2006 roku w Radio City Music Hall w Nowym Jorku. Pretekstem do wydania płyty było 20 lat działalności zespołu i jako podsumowanie dwóch dekad muzykowania oraz dziewięciu płyt, album robi bardzo dobre wrażenie. Widać, że wszystko jest tu doszlifowane, dopracowane, zapięte na ostatni guzik - wszystkim muzykom zależy, aby było to faktycznie coś specjalnego. W związku z tym dają z siebie wszystko, o czym świadczyć może choćby dawka muzyki przez nich przygotowanej, czyli 164 minuty grania, z czego blisko 100  to połączone siły Dream Theater oraz orkiestry symfonicznej, kierowanej przez Jamesa Sharifiego.
Od strony wizualnej jest to bez wątpienia najlepiej przygotowane koncertowe DVD zespołu. Samo Radio City Music Hall wygląda bardzo ciekawie - ma w sobie klasę, elegancję i magię, może wręcz kojarzyć się z amfiteatrem, co świetnie podkreśla uroczysty charakter przedstawienia. Jakość obrazu także jest na odpowiednim poziomie, właściwe jest także prowadzenie kamery - wszystko pokazano we właściwych proporcjach - są dalsze plany, są zbliżenia przy solówkach, są ujęcia pokazujące orkiestrę oraz publikę (dość niemrawą poza kilkoma pierwszymi rzędami). Nie można się przyczepić także do dźwięku - wszystko jest odpowiednio słyszalne, zadziorne momentami, subtelne kiedy indziej. Jedyna uwaga, to nieco zbyt mocno wysunięta do przodu perkusja, ale przyjemności odsłuchu ten element nie odbiera.
Każdy z muzyków prezentuje wysoki poziom, szczególną uwagę należy jednak zwrócić na znakomitą wręcz formę Jamesa LaBrie. Jest on wokalistą dość chimerycznym jeśli chodzi o występy na żywo - na niektórych wydawnictwach brzmi po prostu przeciętnie (vide “Live At Budokan”). Tutaj jednak pokazał wielką klasę i prezentuje się zdecydowanie najlepiej ze wszystkich DVD wydanych przez DT, a patrząc szerzej, to chyba tylko na “Live At The Marquee” śpiewa minimalnie lepiej. Tak czy inaczej - podczas opisywanego show dźwiga wszystkie górki, czy to w “Under A Glass Moon” czy w “Innocence Faded”, jego wokal ma odpowiednią energię i dynamikę - po prostu wszystko jest na fantastycznym poziomie.
Jeśli chodzi o dobór nagrań, to... jest nierówno. Oczywiście trzeba mieć na uwadze, że zespół tworząc setlisty na swoje poszczególne płyty “live” stara się nie dublować numerów na kolejnych wydawnictwach, ale pomimo tego niektóre wybory są zastanawiające i powodują znaczne wahnięcia w poziomie adrenaliny i energii.
I tak w pierwszej części (tej bez orkiestry) mamy z jednej strony przepiękną, chwytającą za serce, blisko 10-minutową wersję “The Spirit Carries On” z nastrojowym wstępem Petrucciego, świetnie pasującym do tematyki nagraniem na telebimach (lot przez chmury) oraz morzem światełek na widowni. Mamy “Another Won” z demówki “Majesty Demos”, które dzięki bez porównania lepszemu brzmieniu oraz doszlifowaniu robi znakomite wrażenie; piorunujące jest też “Under A Glass Moon” z arcysolówką Johna.
Ale momentami napięcie siada. Otwierające koncert ostre “Root Of All Evil” i poprockowe “I Walk Beside You” nieźle wprowadzają w klimat i nakręcają publiczność, ale powalające nie są. Podobnie jest z “Afterlife” - choć odegrane jest żwawiej, ostrzej i ciężej niż na debiutanckiej płycie - oraz z “Raising The Knife” - pomimo świetnej partii instrumentalnej. Oczywiście jest to moje subiektywne odczucie, ale gdyby zamiast powyższych nagrań zaserwowano nam “These Walls”, “Panic Attack”, “Only A Matter Of Time”, “Trail Of Tears” oraz ze dwa fragmenty z “A Change Of Seasons” to cały set przesiedziałbym pewnie wbity w fotel z wrażenia. Ale, że tak niestety nie jest, to poza momentami rewelacyjnymi, mamy także “tylko” dobre.
W każdym razie po “The Spirit...” kończy się pierwsza część koncertu i przechodzimy do drugiej - niestandardowej, tej bardziej odświętnej i specjalnej, czyli zespół plus orkiestra. Na otwarcie mamy prawdziwe trzęsienie ziemi, czyli “Overture” do “Six Degrees Of Inner Turbulence” odegrane w całości przez Octavarium Orchestra. Efekt jest naprawdę piorunujący i wywołujący ciarki na plecach - szczególnie smyczki są tu wprost genialne i nadają temu fragmentowi niezwykle niepokojący klimat. Generalnie całość suity jest piekielnie piękna - muzycy przechodzą od rocka, przez metal, po thrash, aż po wyciszenie i uspokojenie w “Goodnight Kiss”, a potem ponownie przyspieszają. Prawdziwa muzyczna uczta.
Potem niestety znów jest nieco nierówno i ponownie nie mam na myśli strony wykonawczej. Kapela gra na najwyższym poziomie, podobnie jak orkiestra, która wnosi bardzo dużo do ogólnego brzmienia nagrań, dodaje mnóstwo smaczków i akcentów. Jednak znów utwory - moim zdaniem - mogłyby być lepsze. Tu mamy - jak już napisałem - kapitalne otwarcie oraz równie kapitalne zamknięcie w postaci “Metropolis”, a pomiędzy nimi bywa różnie. “Vacant” oraz “Answers Lies Within” to zdecydowanie nie są moi faworyci, a “Sacrificed Sons” oraz “Octavarium” można podzielić na nieco zbyt monotonne i spokojne początki, oraz znakomite, porywające drugie “połówki”. Przy okazji tych dwóch ostatnich nagrań zawsze strasznie żałuję, że w początkowych, spokojnych partiach nie dopuszczono do “głosu” orkiestry, tak, jak zrobiono to w “Overture”.
Jednak pomimo całego niedosytu jaki mam w związku ze “Score” jest to wydawnictwo bardzo, bardzo dobre. Uwzględniając wszystkie aspekty - stronę techniczną (obraz i dźwięk), dyspozycję muzyków, udane wykorzystanie orkiestry oraz dobór utworów (mimo wszystko) - to jest to najlepszy koncert DVD w historii Dream Theater. A stosunkowo duża ilość narzekania bierze się przede wszystkim z tego, że mam poczucie “straconej szansy” - wydaje mi się, że gdyby zmienić kilka nagrań i dodać więcej orkiestrowych aranżacji, to na te trzy godziny byłoby się odłączonym od świata zewnętrznego - takie by to było genialne.

Wykonanie: 9
Produkcja: 9

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Within Temptation - Black Symphony (DVD)


Zbyt perfekcyjnie

Na płytę nagraną z takim przepychem zanosiło się od jakiegoś czasu, mniej więcej od płyty "Silent Force", przy okazji której zespół wypłynął na baaaardzo szerokie muzyczne wody, stając się obok Nightwish bodaj najbardziej rozpoznawalnym zespołem z gatunku. A że następna płyta jeszcze szał wokół WT rozkręciła, to i pojawiła się kasa,.W efekcie "Black Symphony" od strony realizacyjnej, to absolutnie najwyższa półka. Wszystko dopięte na ostatni guzik, dopracowane, doszlifowane na wysoki połysk. Po prostu perfekcja. Jest tu wszystko, czego można by się spodziewać po muzycznym show. Pojawiają się goście, którzy udzielają się wokalnie - Keith Caputo, Anneke van Giersbergen oraz George Oosthoek. Mamy potężny telebim, który cały czas wyświetla grafikę lub filmiki. Jest potężna orkiestra symfoniczna oraz chór. Mamy ognie, dym, a nawet tańczące anioły. Praca kamer, oświetlenie i scenografia, jakość obrazu - idealne. Sharon co chwile zmienia strój, aby lepiej wpasować się w klimat poszczególnych nagrań.
Chwilami naprawdę zapiera to dech w piersiach, ale niestety chwilami jest także zbyt perfekcyjnie. Jakby nie patrzeć, zespół mieni się zespołem metalowym (choć inną kwestią jest to, że aktualnie ma coraz mniej z tym gatunkiem wspólnego), a jeśli to metal, czy też rock to liczy się pazur, żywioł i energia - i taki też powinien być koncert. Tutaj, na skutek nagromadzenia różnego rodzaju “efektów specjalnych" nieodzowny luz i spontaniczność momentami kompletnie ginie. Moment, gdy Sharon pokazuje, żeby w trakcie ballady odpalić zapalniczki, żeby podkreślić klimatyczność jest tu symboliczny. Nieważne, że publiczność sama powinna to zrobić, gdy powstanie odpowiedni ku temu nastrój, nieważne, że jest to sztucznie wyreżyserowane, ważne, że dobrze będzie wyglądać na ekranie.
Przechodząc do kwestii muzycznej, to trzeba przyznać, że cała ekipa śpiewa i gra bez zarzutu. Jedyne, co mnie irytowało w zachowaniu wokalistki, to... nawet nie wiem jak to nazwać... układy taneczne? polegające na ruchach w stylu “przeciąganie liny” czy “wkręcanie żarówki”, co KOMPLETNIE mi nie pasuje do muzyki i zupełnie nie rozumiem, skąd taka dziwna maniera.
Swoje robi także dobór utworów - dużo jest tu nagrań z płyt "Silent Force" oraz "The Heart Of Everything", które są skrojone bardziej mainstreamowo i radio-friendly, a z debiutanckiej płyty nie ma nic. A słuchając koncertu ciężko nie zauważyć, że jednak nagrania z albumu “Mother Earth” czy najostrzejsze w całej karierze zespołu "The Other Half (of Me)" (z EPki “The Dance”) niosą całkiem inny poziom emocji niż nagrania z płyt następnych. Ta energia, przepiękne melodie, klimat, subtelność połączona z agresją, pasja... Oj, gdzieś to trochę poginęło zespołowi na następnych płytach i widać to na tej koncertówce.
Trochę sobie ponarzekałem, ale ogólnie rzecz biorąc koncertu ogląda się i słucha bardzo dobrze. Od strony realizacyjnej i wizualnej jest to jedno z najlepszych DVD, jakie widziałem.

Wykonanie: 7
Produkcja: 10