Szczeniaczki w kwasie
Trzeci album Dreamów był nagrywany w specyficznej i napiętej atmosferze. Głównym powodem były tarcia na linii Kevin Moore - reszta kapeli, które stawały się coraz bardziej nie do zniesienia. Swoje robiły także naciski ze strony wytwórni, która miała własną wizję tego, jak płyta powinna brzmieć, a była to wizja oczywiście odmienna od koncepcji muzyków.
Na szczęście zupełnie nie czuć tego podczas odsłuchiwania albumu, gdyż - najkrócej mówiąc - znów udało się nagrać płytę znakomitą, nie tylko nie kopiując pomysłów z "Images And Words", ale wręcz rejestrując materiał diametralnie inny.
Przede wszystkim "Awake" jest albumem zdecydowanie cięższym i konkretnym, jeśli chodzi o środki wyrazu. Riffy są agresywne, walcujące i mocarne - w “The Mirror”, “Caught In The Web” czy w “Lie” Petrucci nie ma litości. Zdecydowanie mocniejsza jest też sekcja, podkreśla to jeszcze dość tłusta produkcja: Portnoy robi tu prawdziwy perkusyjny armageddon, w czym dzielnie dotrzymuje mu kroku Myung.
Prawdziwy popis daje jednak pozostała dwójka - według mnie na tej płycie zarówno Kevin Moore, jak i James LaBrie osiągneli szczyty swoich możliwości. Co do Moore’a to niby nie ma tu zbyt wielu klawiszowych solówek, ani szybkich pasaży - Kevin raczej “chowa” się za innymi instrumentami, malując masywne dźwiękowe tła. Ale każda nuta, którą wydobywa z “biało-czarnych” jest tak przemyślana i perfekcyjnie wpasowana w muzykę, że efektem jest niesamowity klimat - mroczny, niepokojący, nieco melancholijny i chłodny - który już nigdy później w twórczości DT się nie powtórzył.
A LaBrie, zwany Serkiem, pokazuje wielką wszechstronność i niezwykłą skalę głosu. Mamy tu wszystko, co może zaprezentować wokalista: partie naładowane wściekłością (“6:00”), wspinanie się na coraz wyższe rejstry (“Innocence Faded”), nastrojowość (“Space Dye-Vest”), agresję (“The Mirror”), subtelność (“Lifting Shadows Off A Dream”), a w “Scarred” oraz “Voices” - wszystkiego po trochu. Wielka szkoda, że w trakcie trasy James mocno się zatruł, co uszkodziło mu struny głosowe i potem nigdy już jego wokal nie będzie taki, jak na pierwszych płytach zespołu...
Wracając do “Awake”. Poza tym, że jest tu bardziej mrocznie i zdecydowanie bardziej ciężko, zmieniła się także struktura samych utworów. Są tu wprawdzie dwa nagrania długaśne - trwające 10 i 11 minut - ale pozostałe 9 numerów ma (licząc średnio) 6 minut z haczykiem, a żadne nie przekracza 7,5 minuty. Siłą rzeczy jest tu więc nieco mniej miejsca na kombinowanie, a nagrania są bardziej "ubite", "skupione" i jednorodne (jak na DT oczywiście). A tam, gdzie partie intrumentalne partie się pojawiają, to są mniej “zamotane” i szalone, mniej mają wspólnego z muzycznymi wyścigami - jest zdecydowanie wolniej i bardziej przestrzennie.
W efekcie powstał album bardziej "metalowy", a nieco mniej "progresywny", który często bywa bardzo lubiany nawet przez osoby, do których twórczość zespołu w całości nie trafia.
Osią płyty jest bez wątpienia suita "A Mind Beside Itself". Trzy kompletnie różne elementy tworzą powalającą na kolana całość. Najpierw "Erotomania" - instrumentalny majstersztyk, rozkręcający się z każdą minutą, iskrzący się energią, najbardziej połamany, z ultraszybką solówką Petrucciego. Potem podniosłe, pełne zmian klimatu "Voices", a na koniec stonowana akustyczna ballada "Silent Man". Niesamowite wrażenie robi także kończące płytę "Space Dye Vest", stworzone przez Moore'a i bazujące na jego klawiszowej grze oraz wokalu Serka. Tak proste w formie, a tak mroczne, niepokojące i niespokojne. Bije od tego nagrania jakiś emocjonalny chłód, co podkreśla jeszcze zdystansowany, pełen rezerwy głos wokalisty. Całość niesamowicie chwyta za gardło. “Scarred” to następny majstersztyk ze świetnymi partiami basu, chwilami jazz’owym feelingiem i świetnym solo gitarowym.
Do tego mamy cztery prawdziwe petardy - wszystkie z kapitalnymi riffami, kipiące energią, ostre jak żyletki. Miażdżące “The Mirror” z wbijającym gwoździe w ścianę otwarciem (zwie się to “Puppies In The Acid”) i świetnym dwugłosem między Portnoy’em i LaBrie. Mamy też wściekłe “6:00”, melodyjne “Caught In The Web” i rytmiczne “Lie”. Dla rozluźnienia są też nagrania spokojniejsze - oba chwytliwe i subtelne; oba też “przełamane” bardziej dynamicznymi momentami: chwytliwe “Innocence Faded” oraz oniryczne “Lifting Shadows Off A Dream”.
“Awake” to album znakomity - jeden z trzech najlepszych oraz najważniejszych w historii zespołu. Ciężar, dynamika i to niepowtarzalne brzmienie - Drimom zdarzały się w następnych latach poszczególne nagrania, a nawet cała płyta cięższa od “Awake” (oczywiście mam na myśli “Train Of Thought”), ale takiego mrocznego, niespokojnego nastroju nie udało się uzyskać już nigdy później.
Ocena: 10 Genialne. Perfekcyjne. Zachwycające. Po prostu arcydzieło.
Trzeci album Dreamów był nagrywany w specyficznej i napiętej atmosferze. Głównym powodem były tarcia na linii Kevin Moore - reszta kapeli, które stawały się coraz bardziej nie do zniesienia. Swoje robiły także naciski ze strony wytwórni, która miała własną wizję tego, jak płyta powinna brzmieć, a była to wizja oczywiście odmienna od koncepcji muzyków.
Na szczęście zupełnie nie czuć tego podczas odsłuchiwania albumu, gdyż - najkrócej mówiąc - znów udało się nagrać płytę znakomitą, nie tylko nie kopiując pomysłów z "Images And Words", ale wręcz rejestrując materiał diametralnie inny.
Przede wszystkim "Awake" jest albumem zdecydowanie cięższym i konkretnym, jeśli chodzi o środki wyrazu. Riffy są agresywne, walcujące i mocarne - w “The Mirror”, “Caught In The Web” czy w “Lie” Petrucci nie ma litości. Zdecydowanie mocniejsza jest też sekcja, podkreśla to jeszcze dość tłusta produkcja: Portnoy robi tu prawdziwy perkusyjny armageddon, w czym dzielnie dotrzymuje mu kroku Myung.
Prawdziwy popis daje jednak pozostała dwójka - według mnie na tej płycie zarówno Kevin Moore, jak i James LaBrie osiągneli szczyty swoich możliwości. Co do Moore’a to niby nie ma tu zbyt wielu klawiszowych solówek, ani szybkich pasaży - Kevin raczej “chowa” się za innymi instrumentami, malując masywne dźwiękowe tła. Ale każda nuta, którą wydobywa z “biało-czarnych” jest tak przemyślana i perfekcyjnie wpasowana w muzykę, że efektem jest niesamowity klimat - mroczny, niepokojący, nieco melancholijny i chłodny - który już nigdy później w twórczości DT się nie powtórzył.
A LaBrie, zwany Serkiem, pokazuje wielką wszechstronność i niezwykłą skalę głosu. Mamy tu wszystko, co może zaprezentować wokalista: partie naładowane wściekłością (“6:00”), wspinanie się na coraz wyższe rejstry (“Innocence Faded”), nastrojowość (“Space Dye-Vest”), agresję (“The Mirror”), subtelność (“Lifting Shadows Off A Dream”), a w “Scarred” oraz “Voices” - wszystkiego po trochu. Wielka szkoda, że w trakcie trasy James mocno się zatruł, co uszkodziło mu struny głosowe i potem nigdy już jego wokal nie będzie taki, jak na pierwszych płytach zespołu...
Wracając do “Awake”. Poza tym, że jest tu bardziej mrocznie i zdecydowanie bardziej ciężko, zmieniła się także struktura samych utworów. Są tu wprawdzie dwa nagrania długaśne - trwające 10 i 11 minut - ale pozostałe 9 numerów ma (licząc średnio) 6 minut z haczykiem, a żadne nie przekracza 7,5 minuty. Siłą rzeczy jest tu więc nieco mniej miejsca na kombinowanie, a nagrania są bardziej "ubite", "skupione" i jednorodne (jak na DT oczywiście). A tam, gdzie partie intrumentalne partie się pojawiają, to są mniej “zamotane” i szalone, mniej mają wspólnego z muzycznymi wyścigami - jest zdecydowanie wolniej i bardziej przestrzennie.
W efekcie powstał album bardziej "metalowy", a nieco mniej "progresywny", który często bywa bardzo lubiany nawet przez osoby, do których twórczość zespołu w całości nie trafia.
Osią płyty jest bez wątpienia suita "A Mind Beside Itself". Trzy kompletnie różne elementy tworzą powalającą na kolana całość. Najpierw "Erotomania" - instrumentalny majstersztyk, rozkręcający się z każdą minutą, iskrzący się energią, najbardziej połamany, z ultraszybką solówką Petrucciego. Potem podniosłe, pełne zmian klimatu "Voices", a na koniec stonowana akustyczna ballada "Silent Man". Niesamowite wrażenie robi także kończące płytę "Space Dye Vest", stworzone przez Moore'a i bazujące na jego klawiszowej grze oraz wokalu Serka. Tak proste w formie, a tak mroczne, niepokojące i niespokojne. Bije od tego nagrania jakiś emocjonalny chłód, co podkreśla jeszcze zdystansowany, pełen rezerwy głos wokalisty. Całość niesamowicie chwyta za gardło. “Scarred” to następny majstersztyk ze świetnymi partiami basu, chwilami jazz’owym feelingiem i świetnym solo gitarowym.
Do tego mamy cztery prawdziwe petardy - wszystkie z kapitalnymi riffami, kipiące energią, ostre jak żyletki. Miażdżące “The Mirror” z wbijającym gwoździe w ścianę otwarciem (zwie się to “Puppies In The Acid”) i świetnym dwugłosem między Portnoy’em i LaBrie. Mamy też wściekłe “6:00”, melodyjne “Caught In The Web” i rytmiczne “Lie”. Dla rozluźnienia są też nagrania spokojniejsze - oba chwytliwe i subtelne; oba też “przełamane” bardziej dynamicznymi momentami: chwytliwe “Innocence Faded” oraz oniryczne “Lifting Shadows Off A Dream”.
“Awake” to album znakomity - jeden z trzech najlepszych oraz najważniejszych w historii zespołu. Ciężar, dynamika i to niepowtarzalne brzmienie - Drimom zdarzały się w następnych latach poszczególne nagrania, a nawet cała płyta cięższa od “Awake” (oczywiście mam na myśli “Train Of Thought”), ale takiego mrocznego, niespokojnego nastroju nie udało się uzyskać już nigdy później.
Ocena: 10 Genialne. Perfekcyjne. Zachwycające. Po prostu arcydzieło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz