czwartek, 31 października 2013

Treściwą serią po Black Sabbath cz. 7 - recenzje płyt Dehumanizer, Cross Purposes oraz Forbidden

Dehumanizer
Skład: Ronnie James Dio – wokal; Tony Iommi – gitara; Geezer Butler – bas; Vinny Appice – perkusja;
Rok wydania: 1992
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

Powrót Dio, Butlera oraz Appice’a - w sumie melduje się więc skład znany z “Mob Rules”. Muzyka jest ostra, zadziorna, dużo jest chropowatości i motoryki, choć kilka mrocznych i cięższych, bardziej osadzonych momentów też jest. Całość brzmi nowocześnie, a czasami jest także mocno - zgodnie z tytułem płyty - "odhumanizowana" (wystarczy posłuchać mechanicznych riffów w "Buried Alive", "Sins Of The Father" czy "Time Machine"). Swoje zrobiło także zrezygnowanie z klawiszy. Kojarzyć się to może z Judas Priest z czasów “Painkillera” czy też “Jugulator”, również przez wokal Dio, który brzmi tutaj podobnie do Martina - jego wokal jest ostry, ma dużo dynamiki, a fragmenty wolniejsze, wyśpiewywane bardziej majestatycznie niemal się nie pojawiają. Powrót Butlera słychać od razu, bo pojawia się mnóstwo basowych smaczków (“Computer God”, “Master Of Insanity”). Riffy nie są megaciężkie, za to dużo jest szybszych zawijasów i solówek, które też przypominają nieco popisy duetu Tipton/Downing. Płyta jest bardzo równa - nie ma tu wypełniaczy, ale brak też nagrań wybitnych - choć dwa świetne są. Jedna z nielicznych płyt bez instrumentalnego kawałka.
"Computer God" z kapitalnymi basowymi smaczkami i zmianami tempa w drugiej połowie (akustyczne zwolnienie i rozpędzona solówka). Świetnie poprowadzone od mrocznego wstępu, przez miarową zwrotkę, aż po chwytliwy refren "After All (The Dead)" ze świetnie "mielącymi" podkładami Iommiego. Zadziorne jak diabli, zbudowane na mechanicznym riffie "Sins Of The Father" oraz chropowate “I" z bluesrockowymi zwolnieniami.

Cross Purposes
Skład: Tony Martin – wokal; Tony Iommi – gitara; Geezer Butler – bas; Bobby Rondinelli – perkusja; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe;
Rok wydania: 1994
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

Ciekawy, zróżnicowany, ale dość nierówny album. Ogólnie dużo jest podobieństw do poprzedniej płyty. Klimaty mroczne i ciężkie dalej są tutaj w niełasce, dominuje za to mocno rockowy, zadziorny wydźwięk (“Back To Eden” czy “Psychophobia”, która brzmi jak Bon Jovi z mocniejszą gitarą). Nadal dużo partii szybkich i rozpędzonych, podobnie w wokalu (znów Tony Martin za mikrofonem - po “Headless Cross” to najlepsza jego płyta) rządzi zadziorność i dynamika. Muzyka sprawia solidne wrażenie, ale błysku tutaj za wiele nie uświadczymy - brakuje zarówno zapadających w pamięć melodii, jak i partii gitarowych. Żaden riff czy solówka nie przewraca tutaj na łopatki (najlepsze solo, wściekłe i rozpędzone, jest w “Immaculate Deception”). Fajnie pogrywa bas (dużo szybkich partii choćby w “Immaculate Deception” czy”I Witness”; świetnie współbrzmi z klawiszami w “Cardinal Sin”), perkusja dość wycofana. Sporo klawiszy i są momenty, gdy mają bardzo dużo "do powiedzenia" - w karierze BS cieżko znaleźć takie fragmenty, jak mocne tła w "Immaculate Deception" oraz “Cross Of Thorns” czy orkiestrowe wstawki w "Cardinal Sin". Wpadką jest mroczny “na siłę” "Virtual Death", rozwleczone “Back To Eden” czy nieudana, mdława ballada "Dying For Love" (choć bluesujący wstęp jest fajny).
Po stronie plusów trzeba zapisać "rozsynchronizowane", klimatyczne, ale świetnie przełamywane przyspieszeniami "Immaculate Deception" oraz "Cardinal Sin" z ciekawymi zmianami rytmu, orkiestrowymi akcentami i momentami świetnym basem. Do tego "Evil Eye" ze świetną gitarową i basową partią instrumentalną w środku, a na koniec gitarowo-wokalną "kłótnią", dynamiczne "I Witnes" z szybkim, zapętlonym riffem oraz chwytliwa powerballada "Cross Of Thorns".

Forbidden
Skład: Tony Martin – wokal; Tony Iommi – gitara; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe; Neil Murray – bas; Cozy Powell – perkusja;
Rok wydania: 1995
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10

Jedno ze słabszych dokonań zespołu. Płyta jest pozbawiona ikry i pazura, brzmi jakby była nagrana na siłę, na “odczepnego”, większość nagrań pozbawiona jest jakichkolwiek ciekawych urozmaiceń. Stylistycznie nadal jest to granie na pograniczu rocka i metalu. Album zaczyna najgorszy numer w historii Sabbsów, czyli "Illusion Of Power" - nudne, mdłe i mordujące fatalnym wręcz wokalem. Zresztą w ogóle ten album wokalnie jest bardzo słaby - melodie są kompletnie pozbawione życia, a kolejne wersy wyśpiewywane są strasznie siłowo. Potem jest już lepiej, ale niewiele, bo to, co tutaj najciekawsze, można określić zaledwie mianem dobrego. Gitara jest w porządku, choć nie ma tu zbyt wielu godnych zapamiętania riffów, a solówek jest w sumie ze cztery i wszystkie przeciętnej jakości. Mocno uwypuklona jest sekcja - perkusja wali konkretnie, choć bez polotu, a bas, pomimo, że chwilami buczy bardzo przyjemnie, to brakuje mu zwykłej sprężystości. Nichols niby formalnie tutaj jest, ale jego pogrywania są praktycznie niesłyszalne. Do tego dochodzi niewyraźna produkcja, przez którą muzyka straciła przejrzystość i stała się “zaśmiecona”.
Jedyne jaśniejsze punkty to power ballada "I Won't Cry For You", niepokojące "Kiss Of Death" oraz zadziorne, kojarzące się nieco z Fates Warning "Can't Get Close Enough".

piątek, 25 października 2013

Treściwą serią po Black Sabbath cz. 6 - recenzje płyt The Eternal Idol, Headless Cross oraz Tyr

The Eternal Idol
Skład: Tony Martin – wokal; Tony Iommi – gitara; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe; Bob Daisley – bas; Eric Singer – perkusja; Bev Bevan – perkusja;
Rok wydania: 1987
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10

Po stylistyczno-wokalnych wycieczkach, które zespół uskuteczniał na “Born Again” oraz “Seventh Star”, kapela wraca tu do bardziej typowego dla siebie brzmienia. Riffy są zdecydowanie cięższe niż na wyżej wymienionych płytach, choć jednocześnie z pewnością lżejsze niż w czasach Dio i Ozzy’ego. Trochę zadziorności jest, momentami mamy też bardzo miłe dla ucha “walcowanie”, ale ogólnie Iommi gra lżej i szybciej (niemal skoczny motyw w “Nightmare”), a całość momentami ma mocno rockowy sznyt. Niestety, niewiele jest tu ciekawych gitarowo fragmentów (solo i riff w “Ancient Warrior”, riff w “Born To Lose”), solówki są mało wyraziste, a samo brzmienie gitary - nieco przytłumione. Sekcja łupie w stylu Warda i Butlera, co daje niezły kręgosłup dla nagrań, ale zbyt wiele finezji tu nie uświadczymy. Szczególnie tyczy to perkusji, która tłucze cały czas jedno i to samo tempo, a i bas nie jest wiele lepszy. Dokładając do tego suche, pozbawione krwistości brzmienie, mamy efekt zdecydowanie przeciętny. Wyczyny nowego człowieka za mikrofonem - Tony’ego Martina - mocno kojarzą się z Dio (z malutkim dodatkiem Coverdale’a). Wprawdzie barwa jest nieco inna, a w szybszych partiach Martin śpiewa bardziej dynamicznie i częściej sięga po wyższe rejestry, ale sposób śpiewania i budowania melodii jest bardzo podobny do Ronniego Jamesa, zwłaszcza w wolniejszych partiach. Całościowo jest to granie poprawne, ale nic więcej. Mamy kilka wypełniaczy, a chociaż nagrania nie są niby krótkie (większość ma 5-6 minut), to niewiele się w nich dzieje, brakuje kombinowania i zaskakujących rozwiązań.
Raptem dwa nagrania zasługują na większą uwagę: majestatyczne "Shining" ma klimat, zadziorność i bardzo dobrą melodię, a "Ancient Warrior" - ciekawe orientalne akcenty, zakręcony riff i dobry refren (szkoda, że zwrotki jakieś takie chaotyczne).

Headless Cross
Skład: Tony Martin – wokal; Tony Iommi – gitara; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe; Laurence Cottle – bas; Cozy Powell – perkusja; gościnnie: Brian May (solo w "When Death Calls");
Rok wydania: 1989
Ocena: znakomite i rewelacyjne; trzeba to mieć - 9/10

Album jest zdecydowaniem najlepszym dziełem zespołu od czasu "Heaven And Hell" i do dnia dzisiejszego nic lepszego nie nagrali. Jest to także bez dwóch zdań najlepsza płyta z Tonym Martinem na wokalu, który ma tutaj o wiele więcej pewności siebie niż na poprzedniej płycie i śpiewa wręcz znakomicie. Często bardzo skutecznie i z wyczuciem atakuje wysokie rejestry, brzmi ostro, zdecydowanie, a jego wokal ma bardzo intrygujący, specyficzny “metaliczny” posmak. Także riffy są tu świetne - zdecydowanie najcięższe, najbardziej konkretne i najciekawsze melodyjnie od czasów “Mob Rules”. Brzmią ostro, są żylaste i mają odpowiedni ciężar. Podobnie dużo się  dzieje w partiach instrumentalnych - Tony pokazuje, że nadal ma ogień w paluchach i wygrywa tu naprawdę kapitalne, szybkie i zapętlone rzeczy. Perkusja również jest zdecydowanie bardziej urozmaicona, tak samo jak gra basisty, choć nadal nie jest on specjalnie mocno słyszalny. W sumie płyta jest krótka, ale nagrania są dość rozbudowane i zgrabnie zaaranżowane, przykuwają uwagę zastosowanymi rozwiązaniami oraz swoim zróżnicowaniem. Sporo jest tu mrocznych i niepokojących partii (ciekawe sączące się klawisze), są nagrania majestatyczne (“Headless Cross”, “When Death Calls” oraz “Nightwing”), ale są też szybsze, bardziej rytmiczne numery - jak luźniejsze, nieco rozbujane “Black Moon” czy zalatujące bardziej przebojowym, hardrockowym graniem “Kill In The Spirit World“ oraz “Call Of The Wind“. A wszystko naprawdę na bardzo wysokim poziomie.
Świetne są wszystkie trzy, bardziej rozbudowane nagrania - wszystkie intensywne i energetyczne (niesamowity power w refrenach w “When Death Calls” czy “Headless Cross”). Przesączone mrokiem "When Death Calls", to jedno z najbardziej niepokojących nagrań Black Sabbath i jednocześnie najlepszy numer od czasów “Heaven And Hell”. Rewelacyjne są także "Headless Cross" z kapitalnymi riffami i subtelną, klawiszową otoczką oraz “Nightwing”. Do tego dynamiczne "Devil & Daughter" oraz chwytliwe, whitesnake’owe w klimacie “Kill In The Spirit World”.

Tyr
Skład: Tony Martin – wokal; Tony Iommi – gitara; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe; Neil Murray – bas; Cozy Powell – perkusja;
Rok wydania: 1990
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10

Jedna ze słabszych płyt zespołu, szczególnie druga część albumu jest zagracona wypełniaczami. Jako całość cierpi na brak mocy, jest okrojona z agresji i energii. Jest też bardzo słaba melodyjnie - poza “Anno Mundi” i “The Sabbath Stones” nie ma tutaj kompletnie fragmentów przykuwających uwagę, a niektóre numery brzmią wręcz banalnie i plastikowo ("Jerusalem"). Nie ma też zbyt wiele ciężaru - numery są albo wolne i stonowane, albo dość dynamiczne, ale pozbawione miazgi. Album znów jest nieco bardziej wyluzowany, gitara gra lżej i niestety - mało wyraziście (choć momenty są - np. podkłady w zwrotkach "Jerusalem” czy gitarowe zakrętasy na początku "Feels Good To Me"). Wokal też mniej przekonujący - nie ma w głosie Martina tej pewności siebie, co na “Headless Cross” - nie wchodzi tu we "wrzaski", które dobrze mu wychodziły i zaostrzały brzmienie. Powell też się chyba nudzi, odgrywając to swoje jednostajne, miarowe, mało zdecydowanie łupanie. Po stronie plusów można zapisać kilka fajnych zagrywek Nicholsa, ale ogólnie rzecz biorąc od wielu numerów wieje tutaj nudą (słabiutkie i smętne, akustyczne "Odin's Court", pozbawione wyrazu “Feels Good To Me”). Mamy tu także jeden z najgorszych instrumentalnych momentów w historii Sabbsów, czyli pozbawiony wyrazu "The Battle Of Tyr" - pytanie, gdzie tu jest ta “bitwa”, skoro ani to podniosłe, ani dynamiczne, ani agresywne.
Jedyne jasne punkty to "Anno Mundi" z ciekawymi i zaskakującymi partiami chóru, organowymi klawiszami, najciekawszą melodyką i odpowiednią dawką energii (wielka szkoda, że na reszcie płyty nie sięgnięto bardziej konsekwentnie po rozwiązania z tego nagrania - szczególnie chóry i klawisze mogłyby mocniej i ciekawiej nasączyć album klimatem skandynawskiej mitologii) oraz brzmiące klasycznie po sabbathowsku "The Sabbath Stones”, utrzymane w wolnym tempie, z akustycznym zwolnieniem (wreszcie fajne partie basu).

piątek, 18 października 2013

Treściwą serią po Black Sabbath cz. 5 - recenzje płyt Born Again oraz Seventh Star

Born Again
Skład: Ian Gillan – wokal; Tony Iommi – gitara; Geezer Butler – bas; Bill Ward – perkusja;
Rok wydania: 1983
Ocena: słabe, nudne, nieciekawe; zero przyjemności z odsłuchu - 3/10

To miał być projekt Iommiego i Gillana, ale ze względów marketingowych zostało to przebrandowane na następną płytę Sabbathów. To, że w efekcie powstał twór, który zupełnie nie brzmi jak Black Sabbath to jeszcze pół biedy. Najgorsze jest to, że płyta jest po prostu mierna i nieciekawa. Podstawową sprawą jest to, że mocno blues/hardrockowy głos Gillana gryzie się z muzyką - jest za mało skupiony, a zbyt wyluzowany, a dodatkowo z uporem maniaka włazi na wysokie rejestry. “Górki” te są w zdecydowanej większości nietrafione, odśpiewywane bez przygotowania i z zaskoczenia (krzyki w “Thrashed” czy też w nagraniu tytułowym, choć trzeba przyznać, że ten ostatni numer to - patrząc całościowo - najlepiej odśpiewany kawałek) - czasami brzmi to jak jakaś przedziwna parodia powermetalu. W Purplach Gillan nigdy tak nie piał, więc zagadką jest skąd tutaj taka maniera, tym bardziej, że słychać także, że wszystkie te popisy kosztują go sporo wysiłku. Do poziomu dostosował się również Tony, który serwuje nam tutaj najgorsze riffy w historii zespołu - "odbębnione", odegrane byle jak, aby tylko jak najszybciej mieć je za sobą. Nie ma tu za grosz polotu - jest rzemieślnicze, mechaniczne odgrywanie, jakieś takie skrzecząco-męczące czasami (choćby w “Thrashed”, zamiast skupić się na ciekawych motywach, to mamy kombinowanie na siłę - brzmi to ostro, ale zupełnie bez emocji), a gdzie indziej znów gitara chowa się gdzieś po kątach (w “Zero The Hero” pojawia się kilka naprawdę dobrych zagrywek Iommiego, ale co z tego, skoro wszystko przysłania wysunięta na pierwszy plan, toporna sekcja). W sumie niby sporo jest tu gitarowej zajadłości, ale jakoś nie udało się tej energii przenieść przez głośniki na słuchacza. Wszystko to strasznie się gryzie i pasuje jedno do drugiego jak sanki w tropikach. W efekcie cała płyta robi wrażenie wymuszonej - najlepszy przykład to monotonne do bólu “Zero The Hero”, które nabija licznik aż do 7:37, jakby chciano na siłę naciągnąć czas trwania płyty. To samo jest w końcówce "Disturbing The Priest", w nagraniu tytułowym czy w "Keep It Warm". Równie marnie wypadają oba instrumentale, które komplenie nic nie wnoszą. Nie ma energii i radości grania, wszystko siłowe i “bezjajeczne”. Jako ciekawostka: z poziomem płyty koresponduje okładka, która zawsze jest w czołówce rankingów na najgorszą okładkę wszechczasów.
Od biedy można wskazać obłąkańcze "Disturbing The Priest" z mechanicznym riffem oraz zadziorne "Keep It Warm" z ciekawym "falowaniem" basu, a w końcowej partii fajnie się rozpędzające i nakręcone gitarową solówką.

Seventh Star
Skład: Glenn Hughes – wokal;  Tony Iommi – gitara; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe; Dave Spitz – bas; Eric Singer – perkusja;
Rok wydania: 1986
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

To też nie miała być płyta Black Sabbath, tylko solowy projekt Iommiego*, stąd brzmienie jest znów dalekie od klasycznego, ale sam poziom płyty jest naprawdę dobry. Zgrabnie zmieszano tu sabbathowskie riffy, szybką i stosunkowo lekką grę sekcji i mocny "heavy-bluesowy" wokal. Głos Hughesa - mocny, nisko brzmiący, z fajnym, "amerykańskim" feelingiem i specyficzną chropowatością, wpasowuje się w tą muzykę o niebo lepiej niż Ian Gillan na poprzednim albumie (choć w barwach Deep Purple Hughes do Gillana nie ma w ogóle startu). A w numerach takich jak hardrockowe “Danger Zone” czy bluesujące “Heart Like A Wheel” to już w ogóle czuje się jak ryba w wodzie. Znacznie więcej jest tu energii i zadziorności oraz chęci do gry - wszystko brzmi dzięki temu o wiele bardziej przekonująco. Choć płyta jest krótka (34 minuty) i kilka nagrań siłą rzeczy również, to nawet w tych 3 minutach z hakiem jest tutaj dwa razy więcej energii niż w znacznie dłuższych - ale rozmemłanych i przeciągniętych - numerach z “Born Again”. Riffy ostre, odpowiednio ciężkie i dynamiczne, choć przy tym sporo luzu. Chociaż nie wszystkie kawałki się udały (“Turn To Stone” ma energię, ale kompletnie brakuje mu myśli przewodniej), a co poniektóre kompletnie nie brzmią jak Sabbsi (ballada "No Stranger To Love" czy przebojowe, hardockowe "Danger Zone oraz "Heart Like A Wheel"), to nie zmienia to faktu, że cała płyta jest na poziomie więcej niż dobrym i słucha się jej z przyjemnością.
Świetne wrażenie robi majestatyczne nagranie tytułowe, chwytliwe jak diabli "Danger Zone" z motorycznym riffem oraz metalowy bluesior "Heart Like A Wheel" z kapitalnym mieleniem Iommiego. Bardzo dobre jest także konkretne i zadziorne "In For The Kill" oraz mocno “purpurowe” "Angry Heart".

* Co zresztą znalazło odbicie w kuriozalnym napisie na okładce “Black Sabbath featurning Tony Iommi”. Przecież wyrzucanie gitarzysty - jedynego członka zespołu, który grał na wszystkich płytach zespołu - “poza nawias”, ma równie dużo sensu jak wydanie albumu Iron Maiden featurning Steve Harris albo King Crimson featurning Robert Fripp.

środa, 16 października 2013

Treściwą serią po Black Sabbath cz. 4 - recenzje płyt Heaven And Hell oraz Mob Rules

Heaven And Hell
Skład: Ronnie James Dio – wokal; Tony Iommi – gitara; Geezer Butler – bas; Bill Ward – perkusja; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe
Rok wydania: 1980
Ocena: genialne, zachwycające; arcydzieło - 10/10

Jeden z klasycznych albumów zespołu i w historii heavy metalu w ogóle. Odłożono na bok wszelkie "naleciałości" i dziwne pomysły, skupiając się na czystej metalowej formie. Każdy numer ma swoją myśl przewodnią i odgrywany jest w skupieniu oraz na pełnej koncentracji. Duża intensywność i potężny poziom energii jest tu aplikowany przez całe 40 minut. Nie ma ani momentu dłużyzn, nie ma wypełniaczy - wszystkie nagrania na wysokim poziomie - obok "Sabbath Bloody Sabbath" to najrówniejszy album zespołu. Układ płyty jest taki, że mamy piosenki nieco prostsze, szybsze i krótsze na przemian z dłuższymi, cieższymi i bardziej rozbudowanymi. Te drugie mają spokojne, nastrojowe początki albo tkane na akustyku (“Children Of The Sea”), albo wygrywane na klawiszach (“Die Young”), jedynym wyjątkiem jest nagranie tytułowe, które bez kombinacji od razu rozbija bębenki w uszach majestatycznym riffem. Po rozstaniu się z Osbournem, sięgnięto po Ronniego Jamesa Dio, który wypada tutaj rewelacyjnie, zarówno jako wokalista, jak i tekściarz.* Ozzy to oczywiście wielka charyzma, ale technicznie Dio kładzie go na łopatki i to jedną ręką. Jego wokal brzmi niezwykle epicko, majestatycznie, głos jest czystszy i mocniejszy, więcej jest także “zabaw” z melodią. Potrafi też zabrzmieć z hardrockowym posmaczkiem, nieco dynamiczniej wyrzucając wersy (jak choćby w “Lady Evil”). Wielka jest też forma Butlera - jest go tutaj bardzo dużo, gra gęściutko, momentami brzmiąc jak gitara (“Heaven And Hell”, “Die Young”) - wyższego poziomu basowych pochodów na płytach Sabbsów nie da się znaleźć. Iommi również prezentuje bardzo wysoki poziom - gra ostro i świdrująco, a przy tym bardzo żwawo i dość dynamicznie (w “Walk  Away” jest nawet jakiś taki pozytywny feeling i rockowe rozbujanie).
Genialnie odśpiewany utwór tytułowy ** z majestatycznym riffem przewodnim, świetnym nerwem basu i miażdżącym energią przyśpieszeniem oraz "Children Of The Sea" z klimatycznym wstępem na akustyku, potem kapitalnym, jednym z najciekawszych riffów Iommiego (zagranym jakby na dwa tempa). Dynamiczne "Die Young" z klimatycznym, syntezatorowym wstępem i zaskakującym wyciszeniem w którym Dio szepcze: "die young... die young..." oraz potężne, wolno przetaczające się "Lonely Is A World" z gitarowymi popisami Iommiego. Wśród numerów “prostszych” trzeba zwrócić uwagę na "Lady Evil" z niesamowitym pulsem sekcji oraz dynamiczne “Neon Knights”.

* Wersy “Heaven And Hell” to jak dla mnie jedna z najlepszych tekstowo rzeczy w historii muzyki. Jak tu nie mieć ciarów na plecach, jak Dio wyśpiewuje:
"The lover of life's not a sinner
The ending is just a beginner
The closer you get to the meaning
The sooner you'll know that you're dreaming"

** Wersja z płyty jest genialna, ale mimo tego ekipa w składzie Dio, Iommi, Butler oraz Appice występujaca pod szyldem Heaven And Hell i tak ją przebiła. Na koncertowym DVD z 2009 roku  zarejestrowanym w Rockpalast, znajduje się 19-minutowa wersja, która jest istnym misterium, z mistrzem ceremonii w osobie Dio oraz Iommim, który wygrywa na gitarze istne cuda, eksplorując klimaty metalowe, rockowe, bluesowe, a nawet jazzowe (od 56:45).

Mob Rules
Skład: Ronnie James Dio – wokal; Tony Iommi – gitara; Geezer Butler – bas; Vinny Appice – perkusja; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe
Rok wydania: 1981
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

Płyta bardzo podobna do poprzedniczki, tylko ogólnie rzecz biorąc - wyraźnie słabsza. Nie ma tej świeżości i energii, wyraźnie gorsze są także rozwiązania melodyczne. Brzmienie jest bardziej surowe, bardziej posępne i kanciaste. Pojawia się nieco więcej klawiszowych ozdobników, które dobrze komponują się z muzyką (przede wszystkim w “E5150”, ale też w “The Sign Of The Southern Cross” czy “Falling Off The Edge Of The World”). Jeśli chodzi o charakterystykę nagrań, to nie ma tu tak wyraźnego podziału jak na "H&H". Są dwa nagrania dłuższe, bardziej rozbudowane, majestatyczne, reszta jest utrzymana w tempach szybkich lub średnich, z większą dawką drapieżności. Album bardzo równy, bas nadal daje czadu, a Dio śpiewa pięknie, mocarnie, ale i delikatniej jak trzeba (bardzo nietypowe dla niego wokalizy na początku “The Sign….”). W sumie mamy tu nagrania dobre lub bardzo dobre, ale brakuje tych genialnych.
Pełen rozmachu, monumentalny "The Sign Of The Southern Cross", dynamiczne "Falling Off The Edge Of The World", pełne energii "The Mob Rules" oraz "Voodoo" z ostrym i mechanicznym riffem. Intrygująco wypada też "E5150" - instrumental, będący połączeniem stylistyki Pink Floyd i Black Sabbath.

poniedziałek, 14 października 2013

Slavko pobił Slavka

Kolejny mecz stojący pod znakiem tzw. matematycznych szans oraz tzw. maksymalnej mobilizacji został przegrany. Zaskoczenia nie ma, bo też po naszej stronie była tylko i wyłącznie statystyka, której magia działa niekiedy tak, że i ślepej kurze czasem trafi się ziarno.
Na boisku spotkały się Ukraina, której poziom można ocenić jako dobry w skali światowej (takie 6/10) oraz Polska - zespół słaby (niech będzie, że 4/10). Ponieważ pierwsza z tych drużyn zagrała nieco poniżej możliwości, a druga - nieco lepiej, to spotkanie było wyrównane. Do tego stopnia, że miało się wrażenie, że jedna ekipa jest lustrzanym odbiciem drugiej, podobnie jak bliźniaczo wyglądali Slavek i Slavko, oficjalne maskotki ME 2012.
Oba zespoły grały poprawnie w defensywie. Pressing nie był specjalnie wysoki, ale gdy jedna z drużyn wdzierała się jakieś 10-15 metrów na połowę przeciwnika, defensywa atakowała zdecydowanie i z uporem. Nie było to porywające, ani specjalnie zaciekłe; nie zahaczało też o brutalność (w sumie ze dwa ostre wejścia Ukraińców i jedno Polaków) - raczej prezentowało się to siermiężnie, ale było skuteczne. Bo niestety w ataku oba zespoły prezentowały żenującą wręcz indolencję. Plan A obu zespołów był bardzo podobny i opierał się na grze skrzydłami. W zespole Ukrainy szarpać mieli na obu stronach Jarmołenko i Konoplanka, którym jednak ścinanie z boków do środka wychodziło słabo, więc częściej próbowali dośrodkowań.Polski zespół - jak zwykle - był natomiast oparty niemal wyłącznie na prawym flance, a więc płynność była znacznie słabsza i reprezentacja wyglądała jak ociężały owad próbujący dźwignąć swoje cielsko tylko na jednym działającym skrzydle. 
Plan B był także bardzo przewidywalny - było to zagrywanie długich piłek do Lewandowskiego, który miał ją przytrzymać i dograć do dochodzących partnerów. Z tego wszystkiego najlepiej działały akcje Błaszczykowskiego, który 2-3 razy skutecznie przebił się przez kilku obrońców ukraińskich, choć niestety nie przyniosło to wymiernych rezultatów (brak sensownie ustawionych partnerów). Skrzydła ukraińskie działały przeciętnie, natomiast nasz plan B nie funkcjonował kompletnie, przy czym nie była to wina Lewandowskiego, który kilkukrotnie nieźle się ustawiał i/lub zastawiał, tylko - po raz nie wiadomo który - fatalnie nakreślonej taktyki oraz asekuranckiego nastawienia zawodników.
I to jest największe kuriozum. W meczu, który Polska musiała wygrać, zespół był skupiony przede wszystkim na grze obronnej. Ofensywa zupełnie nie istniała - o ataku pozycyjnym, z dużą wymiennością pozycji oraz podań, nie ma co mówić (co zresztą tyczy się obu drużyn, które miały wielki problem z wymienieniem więcej niż 2-3 celnych podań na połowie przeciwnika; Ukraina grała tylko minimalnie płynniej), natomiast w próbach szybszego ataku kompletnie zawodziło przejście z obrony do ataku (w NBA mają taki piękny, bardzo przeze mnie lubiany termin na ten proces, a mianowicie “transition”). Niestety, nasi zawodnicy charakteryzowali się totalną niemrawością - gdy mieliśmy piłkę, to do przodu ruszało w miarę szybko raptem 3-4 zawodników, którzy mieli przeciwko sobie 5-7 obrońców, a gdy kilku kolejnych Polaków dobiegało do kolegów, to cały zespół Ukrainy też już na swojej połowie był. Nie było w tym meczu ani jednego momentu, gdy mielibyśmy przewagę liczebną, a bez niej - przy takim, a nie innym poziomie techniki i kreatywności - nie było co praktycznie liczyć na zdobycie bramki. A że Ukraina prezentowała się właściwie identycznie, to akcji podnoszących ciśnienie w tym meczu praktycznie nie było. Serca Polaków mogły zabić nieco żywiej tylko przy strzale Soboty, który z trudem wybronił Piatow oraz przy dwóch akcjach Lewandowskiego (niezły strzał sprzed szesnastki, ale zbyt mało “zakręcony”, aby zmieścić się w “okienku”; oraz strzał głową, niestety z odchylenia i nad bramką). Ten ostatni pokazał po raz kolejny, że jest dobrym i liczącym się napastnikiem w skali światowej (powiedzmy: druga dziesiątka), ale nie jest w stanie ani pociągnąć zespołu, ani sam sobie wykreować sytuacji strzeleckiej, a do zdobycia gola potrzebuje zwykle kilku sytuacji. Te kilka sytuacji w Borussi zwykle ma, ale w reprze - niestety nie.
W sumie dzieło stworzone przez reprezentacje było z kategorii ciężkich gatunkowo lub jak to się mówi - dla koneserów. Scyzoryk się otwiera w kieszeni, jak się dodatkowo słyszy te wszystkie okrągłe i banalne stwierdzenia padające z ust zawodników i trenera. Czy zamiast rozmawiać o taktyce i nastawieniu oni się tam wszyscy uczą na pamięć tych wszystkich “damy z siebie wszystko”, “rywal był wymagający”, “mieliśmy więcej okazji”, “miałem mało czasu, aby przygotować drużynę”? Przecież od lat żyjemy w pewnym zamkniętym kręgu: wielkie nadzieje - napuszone wypowiedzi - przegrany mecz - jest źle, ale są matematyczne szanse - musimy dać z siebie wszystko w kolejnym meczu - wielkie nadzieje… etc.

Co do trenera, to oczywiście karuzela nazwisk zaraz ruszy i mam tylko nadzieję, że tym razem efekt będzie zdecydowanie lepszy niż w przypadku Fornalika. Obsadzenie stanowiska trenera osobą bez jakiekogolwiek doświadczenia z piłką “na poziomie”, który jedyne co zrobił to odniósł tzw. sukces w tzw. ekstraklasie, było rozwiązaniem kuriozalnym od samego początku. Na plus można mu tylko zapisać to, że nie bał się nowych nazwisk oraz eksperymentów, szkoda tylko, że wynik wszystkich jego roszad był zerowy. A co najgorsze, to fakt, że zamiast zlepić z naszych zawodników rozsądnie grający zespół, to powstał jakiś przedziwny twór, w którym każdy jeden zawodnik gra o jedną-dwie klasy gorzej niż w klubie. Wiadomo, że wirtuozów nie mamy, ale rola selekcjonera reprezentacji polega na takim ułożeniu puzzli, aby efekt był większy niż ich prosta suma. U nas mieliśmy zamiast tego coś przeciwnego - efekt antysynergii.

piątek, 11 października 2013

Treściwą serią po Black Sabbath cz. 3 - recenzje płyt Technical Ecstasy oraz Never Say Die!

Technical Ecstasy
Skład: Ozzy Osbourne – wokal; Geezer Butler – bas; Tony Iommi – gitara;
Bill Ward – perkusja
Rok wydania: 1976
Ocena: słabe, nudne, nieciekawe; zero przyjemności z odsłuchu - 3/10


Jest to granie zupełnie inne stylistycznie niż wcześniej i o wiele słabsze  jakościowo. Nie ma tu śladu po mroku pierwszych albumów, nie jest tak agresywnie, ani różnorodnie. Zespół odgrywa patenty już sprawdzone, przy czym robi to w sposób bardziej luzacki, nie tak intensywny, zdecydowanym ruchem upraszczając nagrania. Mniej jest partii instrumentalnych, a jeśli są - to krótkie, przy czym w większości przypadków nawet przez te kilkanaście/dziesiąt sekund nie udaje się stworzyć nic ciekawego. Pełno jest tu nietrafionych rozwiązań kompozycyjnych, a melodie są wręcz fatalne - przekomplikowane, udziwnione i bez wyrazu. Riffy w większości również mało zajmujące, w dodatku są odgrywane z jakimś takim wycofaniem i nieśmiałością - brakuje tu zadziorności, pazura i majestatyczności. Na plus można zapisać tylko postawę Geralda Woodruffe’a, który fajnie pogrywa na klawiszach - sporo ciekawych momentów jest nawet w nagraniach ogólnie bardzo słabych jak “It’s Alright” czy “You Won’t Change Me”. Po “ciemnej stronie mocy” znajdują się zarówno dwie ballady-niewypały (żenujące wręcz "It's Allright" z katastrofalnym wokalem Warda oraz płaczliwe "She's Gone"), dwa szybsze nagrania, które miały być bardziej zadziorne ("Back Street Kids" i "Rock'n'roll Doctor"), a także "You Won't Change Me" - niby najmocniejsze i najbardziej “w klimacie” Sabbathów, ale niezwykle nudne. To w ogóle jest słowo-klucz - przy większości numerów aparat gębowy otwiera się z ziewnięciem tak szerokim, że aż zawiasy puszczają.
Jedyny dobry numer to  najdłuższe na płycie, chropowate "Dirty Woman" z rozbudowaną partią instrumentalną. Do tego można na upartego dorzucić żywe i rytmiczne "Gypsy" oraz luzackie  i zadziorne "All Moving Parts (Stand Still)".


Never Say Die!
Skład: Ozzy Osbourne – wokal; Geezer Butler – bas; Tony Iommi – gitara;
Bill Ward – perkusja; gościnnie: Don Airey - instrumenty klawiszowe;
Rok wydania: 1978
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10


Album ten - podobnie jak poprzedni - mocno odchodzi od pierwotnego stylu grupy - ale w przeciwieństwe do “TE” - tutaj muzyka jak najbardziej się broni. Znów jest sporo luzu, w przeważającej części mamy tu do czynienia z rockiem raczej niż z metalem, ale z pewnością jest nieco ciężej i zdecydowanie zadziorniej. Nagrania są nieco dłuższe, a przy tym dobrze przemyślane - nie ma takiego chaosu kompozycyjnego i poplątania. O niebo lepsze są także melodie - nawet jeśli mają nieco piosenkowy sznyt (jak np. w “Junior’s Eyes”), to robią co najmniej dobre wrażenie.Gitara jest chwilami nieco wycofana i Iommi nie gra tutaj roli tak pierwszoplanowej jak na starszych płytach, ale porównania do TE w ogóle nie ma, bo tutaj w jednym nagraniu dzieje się gitarowo więcej niż na całej poprzedniej płycie. Mocniej za to słychać bas. Jest dużo fajnych pomysłów, sporo się dzieje, album jest równy, w kilku nagraniach świetnie wykorzystano klawisze, sięgnięto także po dęciaki czy saksofon.
Świetnie pulsujące i zadziorne "Junior's Eyes" oraz spokojne "Air dance" ze świetnymi klawiszami, jazzującym zwolnieniem i dalszą częścią instrumentalną. Ostry "Over To You" z najcięższym na płycie riffem i delikatnymi klawiszami, dynamiczne "Never Say Die", utrzymane nieco w duchu numeru “Paranoid” oraz instrumentalne "Break Out" z dęciakami i świetną partią saksofonu.

środa, 9 października 2013

Treściwą serią po Black Sabbath cz. 2 - recenzje płyt Vol. 4, Sabbath Bloody Sabbath, Sabotage

Poza rewolucją czysto brzmieniową Sabbsi przykuli do swojej muzyki niepokojącą, często demoniczną otoczkę - widoczną w muzyce (z lubością stosowany chwyt muzyczny o posępnym brzmieniu - tryton, zwany interwałem diabła), w tekstach, w image'u zespołu wypełnionym czernią i krzyżami, a także w zainteresowaniach i zachowaniach członków zespołu. W tym ostatnim przodował Ozzy - słynne są jego zabawy z odgryzaniem głów gołębi, skręcaniem karków nietoperzy czy wciąganiem mrówek do nosa. Swoje robiły także wywiady w których mówił o morderczych myślach, które prześladowały go w dzieciństwie, albo o tym, że czuje się opętany przez zewnętrznego ducha - wszystko to nie mogło pozostać bez echa w muzycznym świecie. W innym wywiadzie mówił wprawdzie, że to tylko taka gra z jego strony, a sprawa z nietoperzem była wypadkiem, gdyż Ozzy myślał, że ma w rękach (a potem w ustach) element scenografii, ale ziarno zostało zasiane.

Vol. 4
Skład: Ozzy Osbourne – wokal; Geezer Butler – bas; Tony Iommi – gitara;
Bill Ward – perkusja
Rok wydania: 1972
Ocena: znakomite i rewelacyjne; trzeba to mieć - 9/10

Jeden z najlepszych, najciekawszych i najbardziej zróżnicowanych albumów zespołu. Jest ciężko, jest nastrojowo i nostalgicznie ("Laguna Sunrise"), jest wręcz skocznie ("St. Vitus Dance"), jest kapitalna ballada, jest agresywnie ("Supernaut"), jest nawet odjechany, psychodeliczny "FX" - choć akurat to bardziej jako ciekawostka, bo tego numeru to chętnie bym się z płyty pozbył. Świetnie się tego słucha, wszystko poukładane, skoncentrowane i choć ciężaru oraz mroku jest tu mniej niż wcześniej, to od strony pomysłów i aranżacji jest to rewelacja. Szczególnie przykuwają uwagę bardzo dopracowane linie melodyczne. Znów zwiększono ilość dynamicznych instrumentalnych partii; tak jak na poprzedniej płycie jest też nieco więcej dynamiki, a mniej basowego pulsu.
Rewelacyjne jest "Wheels Of Confusion" - nagranie o progresywnej strukturze, ze świetnym bluesowatym wstępem, potem przyśpieszający i przechodzący w długą partię instrumentalną. Delikatne, nasączone rozpaczą "Changes" ze świetnym fortepianem, drapieżne "Supernaut" z zabójczymi, jednymi z najlepszych w karierze riffami Iommiego i niesamowitym pulsem sekcji oraz miarowo toczące się "Snowblind". A na koniec zestaw 3 numerów o kompletnie zróżnicowanym charakterze, tworzącym eklektyczną, ale zgrabną całość - nostalgiczne, akustyczno-smyczkowe "Laguna Sunrise", surowe i rytmiczne "St. Vitus Dance" i ciężkie "Under The Sun".

Sabbath Bloody Sabbath
Skład: Ozzy Osbourne – wokal; Geezer Butler – bas; Tony Iommi – gitara;
Bill Ward – perkusja; gościnnie: Rick Wakeman - instrumenty klawiszowe;
Rok wydania: 1972
Ocena: genialne, zachwycające; arcydzieło - 10/10

Arcydzieło i najlepsza płyta zespołu. Najbardziej dopracowana, najbardziej urozmaicona, znakomita kompozycyjnie i aranżacyjnie. Nie jest to już granie ultraciężkie, niemal zrezygnowano także z przytłaczającego klimatu, ale muzyka nadal jest bardzo agresywna i pełna zadziorności. Nagrania są krótsze (średnio 5,5 minuty), ale jest to czas wykorzystany do maksimum - numery są ubite, gęste od pomysłów, zmieniają się jak żywe srebro (dotyczy to także partii instrumentalnych, które są niezbyt długie, ale nadal znakomite). Tak, jakby zespół chwycił nagrania w garść, wycisnął wodziankę i pozostawił tylko to, co ważne - sam rdzeń i konkrety. Mamy tutaj całe kilogramy drapieżnych riffów, a także najlepsze w historii Sabbsów linie melodyczne - wszystko bardzo nośne i chwytliwe. Album jest niezwykle równy i zróżnicowany - w każdym numerze dużo się dzieje i każdy obsypano hojnymi garściami smaczków i ozdobników. Mamy tu świetne rozwiązanie rytmiczne (różne są opinie o Wardzie, ale tu pokazuje klasę), kapitalne żonglowanie dynamiką nagrań (dużo przyspieszeń, ale i dużo zwolnień o rockowym zabarwieniu), a do tego aranżacyjny rozmach i kompozycyjny luz. Odważnie sięgnięto po syntezatory i inne "dziwne" z punktu widzenia Sabbsów instrumenty, jak flet, organy, melotron, kotły, bongosy, a swoje trzy grosze dołożył Rick Wakeman na fortepianie i mini moog’u. Poza "Who Are You", który nie jest w pełni przekonujący, są tu same killery.
Utwór tytułowy z miażdżącym riffem, "A National Acrobat" z rewelacyjną, ultrachwytliwą solówką oraz instrumentalny, rozmarzony i prześlicznie rozkołysany "Fluff" (jak dla mnie najlepsze spokojne nagranie BS - tuż przed “Planet Caravan” oraz “Changes”). "Killing Yourself To Live" z dynamiczną partią instrumentalną, "Spiral Architect" z tkanym na akustyku wstępem oraz skrzypcowymi wstawkami, "Sabbra Cadabra" w połowie dynamiczny rock'n'roll, potem zwalniający, zamotany basowo i klawiszowo (tu właśnie kapitalnie miesza gościnnie Rick Wakeman) oraz "Looking For Today" ze zwolnieniami podlanymi dźwiękami fletu.

Sabotage
Skład: Ozzy Osbourne – wokal; Geezer Butler – bas; Tony Iommi – gitara;
Bill Ward – perkusja
Rok wydania: 1975
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

Trochę jak w przypadku "Master Of Reality" - jest ostro i ciężko, bardzo agresywnie momentami, ale wszystko to jest słabo przykuwające uwagę (choć płyta była nagrywana rok, a więc czas aby ją dopracować był). Sporo jest tu ciekawych, ostrych, szybkich ciętych riffów Iommiego, które w takim na przykład “The Writ” brzmią mocno mechanicznie i nowocześnie. Ale niestety mankamentów też tu trochę jest - sekcja gra bardzo monotonnie, a niektóre melodie są kompletnie bez wyrazu (“Am I going insane… insaaane...zzz…zzz… (i już śpię)). Ogólnie słucha się tego dobrze, ale pozostaje uczucie niedosytu - są numery, które mogłyby być świetne (“Supertzar", "Thrill Of It All", "Megalomania"), ale że nie wszystkie muzyczne puzzle zostały ułożone prawidłowo, to w efekcie numery są nierówne. Brakuje im też kompozycyjnego błysku.
Jeden z najcięższych, najostrzejszych i najbardziej dynamicznych utworów zespołu "Symptom Of The Universe" oraz rozbudowane i niepokojące "The Writ" z szaloną linią melodyczną oraz akustyczno-folkowymi zwolnieniami. Dwa numery “stracone w akcji” - w “Megalomania” mamy świetny efekt wokalny (coraz głośniejsze “echo”) w wolnej partii oraz bardzo dobry riff napędzający część dynamiczną, ale większość numeru jest niestety nudna jak flaki z olejem - bądź co bądź jest to blisko 10 minut grania, a dzieje się tam dwa razy mniej niż w numerach z poprzedniej płyty. Podobnie nierówny jest “Supertzar” - jest fajny klimat z ciekawymi chórami oraz bardzo dobra gitarowa wycinanka, ale w połowie nagrania zespół stracił koncepcję, co z tym zrobić dalej.

poniedziałek, 7 października 2013

Treściwą serią po Black Sabbath cz. 1 - recenzje płyt Black Sabbath, Paranoid, Master Of Reality

Najkrócej mówiąc: twórcy metalu. Jest wprawdzie kilka zespołów, które mogłyby powiedzieć o sobie “graliśmy metal before it was cool”, bo było przecież Deep Purple, było Led Zeppelin, było King Crimson, był Hendrix, a z mniej znanych - choćby Atomic Rooster, ale jednak to Black Sabbath byli faktycznymi pionierami metalu. Na pierwszych sześciu płytach zespołu można znaleźć gotowe przepisy na niemal wszystkie główne podgatunki spod znaku ciężkiego grania. Począwszy od klasycznego heavy, przez NWOBH, metal symfoniczny, progresywny death (w stylu Opeth), aż po doom metal. Z punktu widzenia wpływu na muzykę całej Klasycznej Pierwszej Szóstce (KP6) należałoby w związku z tym dać “10”, ale jednak różnice w jakości pomiędzy tymi płytami są spore - stąd oceny będą odarte z przesadnego szacunku.

Black Sabbath
Skład: Ozzy Osbourne – wokal, harmonijka; Geezer Butler – bas; Tony Iommi – gitara; Bill Ward – perkusja
Rok wydania: 1970
Ocena: znakomite i rewelacyjne; trzeba to mieć - 9/10

Trzy dni i sześćset dolarów. Tylko tyle było potrzebne, aby nagrać album, który stał się podwaliną dla heavy metalu. W momencie jego ukazania się był to szok, bo chociaż pobrzmiewają tutaj naturalnie echa innych klasyków - choćby Led Zeppelin (“The Wizard”), Deep Purple (“Evil Woman”) czy The Doors (“The Warning”) - to jest to zupełnie inny poziom muzycznego ciężaru i energii. Mroczne, kanciaste brzmienie, mocarna perkusja, mnóstwo świetnych i wyrazistych partii basu, majestatyczne i miażdżące riffy. Iommi gra tutaj tak, jak już nigdy potem grał nie będzie - pełno jest partii surowych, świdrujących, jazgotliwych (“The Warning” czy “Sleeping Village”). Czuć, że znaczna ich część jest improwizowana (dotyczy to wszystkich muzyków - cóż, czasu w studio było mało), co w połączeniu z mocno przeciętną produkcją dało efekt niezwykłej surowości i pierwotnego sznytu charakterystycznego dla płyt “live”. Swoje robi też wokal Ozzy’ego, który wyśpiewuje frazy głosem niższym niż później, często niechlujnie, jakby brudząc linie wokalne i w sposób wyraźnie nietrzeźwy (“The Warning”) - ale współbrzmi to z muzyką świetnie, a i charyzmy odmówić mu nie sposób. Całość utrzymana jest w wolnych lub średnich tempach, tylko w instrumentalnych fragmentach zespół nieco przyspiesza. Choć utwory momentami są trochę nierówne, to i tak nurzanie się w tej niesamowitej, gęstej atmosferze jest wręcz fascynujące.
Oczywiście znakomity utwór tytułowy - posępne misterium utrzymane w thrillerowo-pogrzebowej atmosferze, potem świetnie rozpędzające się w części instrumentalnej. "The Warning" ze wscieklymi i jazgotliwymi blues-metalowymi solówkami Iommiego, pełne swoistego mrocznego wyuzdania (do tego nagrania mogłaby tańczyć Jessica Alba w filmie “Sin City”), ze świetnym duetem basowo-gitarowym. Chwytliwe "N.I.B." z rozbudowanym intrem na basie i świetnym riffem oraz głównie instrumentalne “Sleeping Village” (choć szkoda,  że klimatyczna zwrotka pojawia się tylko na początku).

Paranoid
Skład: Ozzy Osbourne – wokal; Geezer Butler – bas; Tony Iommi – gitara;
Bill Ward – perkusja
Rok wydania: 1970
Ocena: genialne, zachwycające; arcydzieło - 10/10

Najbardziej popularna płyta zespołu i bez dwóch zdań jedna z trzech najlepszych. Znów jest niesamowity ciężar, mroczny klimat, histeryczny wokal i mocarna sekcja. Ale muzycy przenieśli wszystko na wyższy poziom - całość jest lepiej wyprodukowana, znakomicie zaaranżowana, a do tego bardziej skupiona i przemyślana. Każdy z osobna gra świetnie, a przy tym znakomicie się uzupełniają, tworząc ciekawą i pełniejszą oraz bardzo nośną muzykę. Nieco mniej jest tu surowości, a więcej płynności, co bardzo dobrze jest słyszalne także w wokalu Ozzy’ego - mniej niedbałym, mocniejszym i solidniejszym. Dużo jest tu instrumentalnych partii, zwykle mocno rozpędzonych - a wszystkie są na poziomie niezwykle wysokim. Riffy Iommiego równie ciężkie co na debiucie, ale bardziej oszlifowane i chwytliwe - w wielu miejscach jest to granie wręcz wybitne (dwie wspaniałe partie instrumentalne w “War Pigs” - ostra, chwilami jazgotliwa pierwsza i pulsująca drugą; dwie równie świetne w “Iron Man”; dynamiczna jazda w “Hand Of Doom”). Pierwsza połowa płyty to same ponadczasowe killery, a druga niemal jej dorównuje.
"War Pigs" to bez dwóch zdań jeden z najlepszych utworów w historii - ciężki, klimatyczny, ostry, a jednocześnie rytmiczny i melodyjny, okraszony kapitalnymi riffami. Subtelne, delikatnie snujące się "Planet Caravan" z transowym rytmem basu i subtelnymi gitarowymi wygibasami (jak znalazł do puszczenia sobie podczas spaceru astronauty w kosmosie) oraz wywołujący ciary od pierwszej sekundy "Iron Man" z miażdżącym riffem. Kapitalnie skontrastowany "Hand Of Doom", rytmiczne i agresywne "Fairies Wears Boots", no i największy “przebój” zespołu czyli zadziorne i niedbałe "Paranoid" (numer fajny, ale na tle pozostałych wypada jakoś - tak, wiem, że to herezna - przeciętnie).

Master Of Reality
Skład: Ozzy Osbourne – wokal; Geezer Butler – bas; Tony Iommi – gitara;
Bill Ward – perkusja
Rok wydania: 1971
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

Płyta krótka - 34 minuty - w tym tylko 6 "regularnych" utworów, które oscylują koło 5 minut. Utwory zostały mocno uproszczone, trochę mniej jest w niej mroku i klimatu. Wzrosły za to nieco tempa, do tego mamy zaostrzone, nieco szybsze riffy - momentami brzmi to jak New Wave Of British Heavy Metal o ładnych kilka lat przed Judasami  oraz Maidenami. W sumie płyta ważna dla muzyki, ale z KP6 (Klasycznej Pierwszej Szóstki) jednak najsłabsza - nie ma porywających melodii (a takie “Solitude” wręcz nudzi), nie ma tak ciekawych aranżacji, mało jest też partii instrumentalnych, tak ważnych na poprzednich płytach. W sumie powalających fragmentów jest niewiele, da się za to znaleźć momenty “zmulające” i grzęznące w braku weny.
Rozpędzone "Children Of The Grave" z dynamiczną solówką Iommiego i potępieńczym zakończeniem, najcięższe na płycie i kapitalnie "ubasowione" "Lord Of This World" oraz "Into The Void" z walcującym riffem.

piątek, 4 października 2013

The Prophet's Song - na szczytach Primera Division oraz Bundesligi 2013/14

O ile w Anglii zapowiada się ostra walka pomiędzy co najmniej pięcioma zespołami, to w pozostałych najmocniejszych ligach ich liderów dzieli od pozostałych zespołów przepaść związana zarówno z potencjałem zawodników, jak i nastawieniem psychicznym pod tytułem "z nimi i tak nie mamy szans".

Hiszpania

Pomimo zaskakującego początku, to gdy spojrzymy na tabelę na koniec sezonu, urzucie deja-vu będzie przejmujące. Pierwsza trójka w składzie Barcelona, Real i Atletico jest poza zasięgiem rywali. Ale i wśród tych zespołów różnice będą duże - uważam, że może to być nawet 8-12 punktów. A kolejność będzie taka:

1. Barcelona

Po druzgocącej porażce z Bayernem całe mnóstwo sportowych "ekspertów" stwierdziło jednoznacznie i dobitnie, że to już koniec Barcelony. Opinie takie są jednak dla mnie równie wartościowe co finansowe plany Rostowskiego, a wspomniani eksperci to jak dla mnie duchowi bracia muzycznych krytyków twierdzących, że Metallica skończyła się na "Kill'em All". Barcelona w żadnym razie się nie skończyła - po prostu wyczerpała się pewna taktyczno-mentalna konstrukcja. Potrzebna była świeża krew i nowe spojrzenie na kluczowe aspekty gry Barcy, a człowiekiem, który ma odświeżyć organizm zespołu został Martino, co - pomimo jego sporych osiągnięć - było jednak mocno zaskakujące. Ale myślę, że wybór ten może się okazać naprawdę strzałem w dziesiątkę - Martino pewnie będzie chciał wprowadzać zmiany dość płynnie, więc o ile na początku mechanizm może nieco szwankować, to w najważniejszym momencie sezonu, gdy będzie się rozstrzygać Liga Mistrzów - gra Barcelony powinna być już w wersji update'owanej. Trener od początku mówił, że będzie chciał przyspieszyć grę i szybciej przenosić piłkę bliżej bramki przeciwnika. Jeśli uda mu się dokonać zmiany w mentalności zawodników Bluagrana (a myślę, że da radę), to Barcelona bezproblemowo wróci na szczyt. Bo wystarczy do tego tak naprawdę po prostu... powrót do właściwej tiki-taki, bo to jest nadal broń o niesamowitej wręcz sile rażenia. Podkreślić trzeba słowo "właściwa", bo to co oglądać można było wielokrotnie w ostatnim sezonie, to była tiiikiii-taaakaaa. "Oryginalna" tiki-taka opiera się na szybkich podaniach, rewelacyjnej technice oraz ciągłej zmianie pozycji, przy czym - sprawa kluczowa - musi się to odbywać w okolicach pola karnego przeciwnika. Tak to wyglądało w pierwszych sezonach Pepa Guardioli, a potem stopniowo wszystko zaczęło zwalniać oraz oddalać się od szesnastki przeciwnika, przeobrażając się w ślamazarną i nie generującą zagrożenia wymianę podań, o wyłącznie statystycznym znaczeniu.* Jeśli uda się powrócić do tiki-taki we właściwej formie oraz przygotować plan B, w przypadku, gdyby ona zawodziła, to stawiam na powrót na szczyt zarówno w lidze, jak i w Lidze Mistrzów - w obu przypadkach z przytupem. Największe zagrożenie widzę bez dwóch zdań w obronie, gdzie przy spadku formy Pique oraz wieku Puyola, sytuacja jest mocno niepewna. Szkoda, że zamiast 50 mln na Neymara nie wydano 15-20 mln na dwóch klasowych obrońców. Ale tak czy siak: miejsce pierwsze w lidze i tytuł w Champions League.

2. Real Madryt

W dawnych czasach dla Realu miałem duży szacunek - tacy gracze jak Hugo Sanchez (ech, te jego przewrotki), Butragueno czy Hierro, to była wielka klasa, a poza tym bardzo mi się podobało, że zespół tak chętnie sięga po wychowanków. W pewnym momencie jednak klub diametralnie zmienił podejście i skupił się na pozyskiwaniu zawodników topowych, zapominając o tym, że na boisko wybiega jedenastu zawodników, którzy muszą być drużyną. Zakup Bale'a jest tu naprawdę symptomatyczny i w mojej opinii będzie największą porażką w historii piłki nożnej, uwzględniając oczywiście poniesiony wydatek. Styl gry Walijczyka jest przecież w wielu punktach zbieżny ze stylem Ronaldo - obaj uwielbiają mieć przestrzeń, aby się rozpędzić, obaj mają potężny strzał z dystansu, wielką wytrzymałość i świetną technikę. Zupełnie nie widzę sensu w tym transferze, szczególnie, że w jego efekcie Madryt musiał opuścić Özil, a kwota zakupu urąga wszelkim standardom - nawet chorym finansom w futbolu - oraz logice. Gdzieś przeczytałem, że Neymar i Bale to idealne zakupy dla Barcelony i Realu, ale kompletnie się z tym nie zgadzam, ba, uważam, że zdecydowanie lepiej dla obu drużyn byłoby, gdyby zakupy zostały "odwrócone". Wtedy obaj zawodnicy daliby większą wartość dodaną swoim zespołom, a ich styl gry byłby swego rodzajem planem B. Pełnemu dynamiki Realowi Neymar dałby wirtuozerię techniczną w okolicach pola karnego, a Bale dałby rozwlekłej grze Barcelony kopniaka dynamiki i siłę fizyczną. Całe szczęście, że inne ruchy transferowe są znacznie ciekawsze i lepiej rokujące - szczególnie kupno Isco oraz Illarramendiego to powinna być świetna inwestycja na najbliższe kilka lat (mają odpowiednio 21 i 23 lata). Udało się też nieco przeczyścić ławkę - przede wszystkim nie ma Kaki, którego zakup był największą porażką finansową w historii (zakup i pensja), sprzedano także Albiola, Pedro Leona i Callejóna (nigdy nie grali na oczekiwanym poziomie), a Carvalho skończył się kontrakt. Za piękną sumkę odstąpiono także Napoli Higuaina - ruch dobry, bo choć Argentyńczyk gole strzelał, to nie był kaliber dla Realu, szkoda tylko, że nie kupiono nikogo w to miejsce - szczególnie wobec słabej postawy Benzemy (znów wraca temat 100 mln wydane nie tam gdzie trzeba). W sumie indywidualne umiejętności zawodników są bardzo duże i na pomniejszych rywali to wystarczy, ale myślę, że w lidze skończy się 10 punktów za Barceloną, a w LM - ćwierćfinał, może półfinał, jeśli w 1/4 rywal nie będzie zbyt mocny.

3. Atletico Madryt

Zespół rozpoczął z wielkim impetem, ale w dłuższym okresie nie dotrzyma tempa zespołów wyżej wymienionych. Choć bardzo bym im życzył wyprzedzenia Królewskich, to na pewno to nie wystąpi. Diego Simeone w czasach, gdy jeszcze biegał po murawie był niezłym zadziorem, w dodatku bardzo inteligentny i te cechy udało mu się przenieść na prowadzony zespół. Atletico gra ostro i bez pardonu, ale nigdy nie ma w tym chaosu - wszystko jest odpowiednio poukładane. Co do pozyskanych zawodników, to bardzo liczę na Davida Villę - po wypełnionych kontuzjami latach w Barcelonie myślę, że tutaj powinien odżyć. Do wieku emerytalnego jeszcze mu daleko (31 lat), a że w tym roku Mundial (a tytuł ME mu umknął przez kontuzje), to stanie na głowie, by zasłużyć na powołanie. W sumie trzecie miejsce, a w Lidze Mistrzów doszarpią się do ćwierćfinału.

Jakieś 5 punktów za Atletico zaczną się meldować kolejne zespoły.

* Notabene ta sama choroba toczy reprezentację Hiszpanii, która w meczach ME grała przeważnie właśnie tiiikiii-taaakęęę. Ale magia w drużynie nadal jest - wystarczyło dwukrotne wrzucenie odpowiedniego trybu w finale z Włochami, aby ich znokautować - przy golach na 1-0 i 2-1 było właściwe tempo rozgrywania akcji, w trakcie których Hiszpanie przemieszczali się tak, jakby pochodzili z innej rzeczywistości, gdzie czas płynie dwa razy szybciej.

Bundesliga

1. Bayern Monachium

Przewaga nie będzie tak wyraźna jak w zeszłym sezonie, ale będzie to spokojnie miejsce pierwsze w lidze, a w LM - półfinał. W poprzednim sezonie Heynckes stworzył niesamowite połączenie - do 55% solidności, fizycznej twardości i wydolności, dołożył 45% wirtuozerii, widocznej głównie na niestrudzenie śmigających bawarskich flankach. Robben i Ribbery zajmują czołowe miejsca na mojej liście najbardziej nielubianych zawodników, a temu pierwszemu przyznałbym także mało zaszczytny tytuł "Najlepszego zawodnika, z którym nie chciałbym grać w zespole/nie kupiłbym do zespołu", ale obaj to najwyższa klasa światowa, a dodatkowo świetnie się uzupełniają (bo to różna charakterystyka - w przeciwieństwie do Bale i Ronaldo). Z uwagi na Heynckesa, który niesamowicie poukładał tą drużynę, a potem został zmuszony do odejścia na emeryturę, życzyłbym sobie, żeby ten sezon był dla Bayernu porażką na całej linii, ale z pewnością tak nie będzie. Pep z pewnością przesunie akcenty w grze i teraz będzie 55% wirtuozerii i 45% pracy fizycznej, co mając na uwadze tegoroczne nabytki - Götze oraz Alcántarę - powinno udać się całkiem płynnie. Obawiam się jednak, że - jak w Barcelonie - będzie naciskał na mnożenie podań (uwielbiam tiki-takę, nie cierpię jednak patrzeć jak zawodnik A, podbiega do zawodnika B i obaj wymieniają 5 czy 6 podań do siebie - jest to irytujące przelewania z pustego w próżne), choć z plusów - Bawarczycy powinni jeszcze lepiej wychodzić spod pressingu (czasami sposób w jaki Barcelona uwalnia się spod pressingu na własnej połowie jest bardziej niesamowite niż montowane przez nią pod bramką przeciwnika akcje), a sami będą pewnie jeszcze agresywnie atakować na połowie rywala. W sumie będzie więc bardzo dobrze, ale jednak nieco gorzej niż w zeszłym roku. W Bundeslidze nadal pierwsze miejsce, ale z mniejszą przewagą, a w LM - półfinał.

2. Borussia Dortmund

Utrata Götzego była dużym ciosem dla Borussi, ale mądre zakupy zespołu sprawią, że strata ta nie będzie mocno odczuwalna. Oczywiście po jednym hat-tricku trudno robić z Aubameyanga megagwiazdę, ale jest to naprawdę dobry i rozwojowy zawodnik, a Mkhitaryan jest jeszcze lepszy. Co do "naszych" w zespole, to pomimo całej "operomydlanej" otoczki wokół Lewandowskiego, nadal będzie on skuteczny i swój woreczek goli uzbiera. Błaszczykowski też będzie robił swoje, choć pytanie czy nie utknie głębiej na ławce rezerwowych - obawiam się, że Klopp będzie stawiał raczej na trójkę Sahin-Mkhitaryan-Reus, a Kuba będzie wchodził, żeby rozhulać drużynę w drugiej połówie. Piszczek na razie się leczy, ale będzie mocnym punktem zespołu. W sumie sezon z nieco większą ilością punktów, ale i tak miejsce drugie. W LM - półfinał.

Reszta ligi o lata świetlne za tą dwójką, ze stratą minimum 10 punktów.

środa, 2 października 2013

The Prophet's Song - Premier League w sezonie 2013/2014

Ten sezon w Premier League zapowiada się na jeden z najbardziej interesujących w ostatnich latach. We wszystkich drużynach z topowej piątki miały miejsce mocne przetasowania i to nie w przypadku tego "kto będzie wygrzewał trzecie miejsce od prawej na ławce rezerwowych", ale odnoszące się do najważniejszych funkcji w zespole. Wprawdzie sezon ruszył już chwilę temu, jednak dla mnie wiele to nie zmienia - zresztą w ogóle uważam, że mania dziennikarzy (pseudodziennikarzy właściwie) do prezentowania w swoich tekstach skrajnych opinii po jednym wygranym/przegranym meczu jest śmiechu warta. Przed piłkarzami mnóstwo meczy, mnóstwo czasu, aby wspiąć się na szczyt lub z niego spektakularnie spaść, a to wszystko ze zbliżającym się Mundialem w Brazylii w tle.
Oto jak widzę tabelę na koniec sezonu.

1. Manchester City

O ile United zwykle ugrywają więcej niż to wynika ze składu, to City ugrywają mniej. Od kiedy w fotelu właściciela rozsiadł się Mansour bin Zayed Al Nahyan, to murawa, ławka rezerwowych, a nawet co poniektóre miejsca na trybunach zajmują zawodnicy, którzy gdzie indziej graliby pierwsze skrzypce. Z najcenniejszych nazwisk nie stracili w przerwie między sezonami nikogo (z Tevezem to w sumie od dawna nie było wiadomo kto tu kogo nie chce), a doszli Navas (jak się ucieszyłem widząc nagłówek "Navas w Manchesterze!", bo myślałem, że chodzi o United. Ech...), Fernandinho, Negredo, Demichelis, no i Jovetic, któremu wieszczy się wielką karierę. Poza Demichelisem - wszyscy w szczycie kariery lub w fazie eksplozji talentu. Jak dla mnie, jest to na papierze zdecydowanie najmocniejszy zespół ligi - kilkunastu bardzo dobrych lub świetnych zawodników o odpowiednio zróżnicowanym stylu gry, by móc ich dopasować do przeciwnika. Można postawić albo na przemieszczających się w tempie światła mikrusów Navasa, Silvę i Aguero, albo na mocnych fizycznie Negredo i Dżeko, albo wymieszać ich między sobą. A przecież są tu jeszcze box-to-boxowy Fernandinho, Jovetic czy też niewspomnieni Nasri, Garcia czy wytrzymały Milner. Obrona też wygląda megasolidnie - Hart pomimo wpadek to na pewno pierwsza piątka golkiperów ligi, a z zestawem obrońców Kompany, Zabaleta, Kolarov, Clichy i Richards oraz wymiatającym pole przed nimi Toure, mało który zespół może stanąć w szranki. Chyba tylko Chelsea. Największym pytaniem pozostaje jakie zmiany będzie chciał wdrożyć Pellegrini i jak szybko uda się wszystko poustawiać, aby maszynka zaczęła funkcjonować. Według mnie nastąpi to szybko i stawiam na to, że w tym sezonie będzie to numer jeden ligi, a dodatkowo - że Citizens ostro zawalczą w LM. Stawiam na bezproblemowe wyjście z grupy, a dalej swobodny kurs co najmniej do półfinału. Oczywiście może się zdarzyć, że wcześniej trafią na Barcelonę lub Real, z którymi po ciężkiej walce odpadną, ale już z Bayernem powinni sobie poradzić. Innych przeciwników godnych MC w Lidze Mistrzów tym sezonie nie będzie.
Typ: pierwsze miejsce w lidze.

2. Chelsea

Poprzedni sezon miała Chelsea bardzo nierówny, co potwierdziło się także w Europie, gdzie jako pierwszy zdobywca LM z hukiem odpadli już na etapie rozgrywek grupowych, aby za kilka miesięcy obcałowywać Puchar UEFA i znaleźć się dzięki temu w bardzo wąskiej grupie zespołów, które triumfowały w
europejskich pucharach rok po roku. Przerwa między sezonami przyniosła przede wszystkim powrót Wyjątkowego aka Szczęśliwego i ma on sprawić, że ten sezon obędzie się bez głupich wpadek w ważnych spotkaniach. Dla Chelsea jest to świetna wręcz wiadomość i uważam, że przez najbliższe 2-3 sezony (bo tyle pewnie spędzi tu Jose) nie zejdą poniżej drugiego miejsca w PL. Tym bardziej, że pod swoje dowództwo dostał ekipę znakomitych zawodników, którzy nieraz w zeszłym sezonie zachwycali - kadrowo na pewno jest to lepszy team niż przy pierwszym podejściu Jose do Chelsea. Mało który zespół na świecie jest w stanie wystawić równie młodą, kreatywną i wirtuozerską technicznie trójkę jak Oskar, Mata oraz Hazard. A przecież doszedł jeszcze Schürrle oraz Willian, a także Eto'o. Z kluczowych graczy nie odszedł nikt, więc w sumie bilans transferowy bardzo mocno na plus. Myślę, że Mourinho będzie miał z co poniektórymi młodymi gniewnymi nieco trudniej niż z Lampardem i Terrym przy poprzedniej bytności - ale z pewnością sobie współpracę poukłada. Wprawdzie trochę przeczy temu casus Maty, ale nie sądzę, żeby Mou chciał się pokłócić z jednym z najlepszych graczy PL. To jest bardziej postawienie na chwilę do kąta, żeby pokazać, kto rozdaje karty niż poważny konflikt. W każdym razie: typuję miejsce numer 2, raptem 1-2 punkty za Manchesterem City.

3. Arsenal

To może być najlepszy sezon Arsenalu od lat, także w Lidze Mistrzów. Arsene Wenger był już prawie na wylocie, ale stał się cud, który dał zespołowi wielkiego pozytywnego kopa. Na pewno Mesut Özil potrzebuje nieco czasu, żeby się zgrać z zespołem, ale jego obecność od pierwszego momentu dała sporo z psychologicznego punktu widzenia. Tyle lat Kanonierzy nie kupowali drogo, az tu nagle ściągają gracza topowego, który udowodnił swoją klasę zarówno w klubie, jak i w reprezentacji, megakreatywnego (patrzcie na to podanie), uwielbiającego zagrywać w tłoku i robiącego to arcyprecyzyjnie. Myślę, że jako główny architekt ofensywy, na którego zwrócone są oczy kibiców (nie co dzień wydaje się 50 milionów na zawodnika) jeszcze bardziej rozkwitnie i zapewni zespołowi nową jakość. Będzie także magnesem do ściągnięcia kolejnych zawodników w przyszłym sezonie - kibice i zawodnicy Realu na pewno nie bez powodu nie mogli się pogodzić z jego odejściem (o efektach tego transferu dla Realu napiszę za kilka dni). A przecież Özil nie będzie na zielonej murawie osamotniony - są tu przecież gracze tej klasy co Giroud, Walcott (choć to ciągle nie ten poziom, który się zapowiadał), Arteta, Rosicky, Cazorla i Wilshere (może wreszcie zacznie grać tak dobrze, jak jest oceniany w piłkarskich grach, hehe), a także Ramsey, którego eksplozję trudno było przewidzieć, ale która z pewnością nie skończy się z dnia na dzień. W sumie będzie miejsce trzecie, o kilka punktów za pierwszą dwójką.

4. Tottenham

Gdyby ktoś powiedział kilka miesięcy temu, że Tottenham więcej w oknie transferowym wyda niż zarobi pomimo sprzedania Bale'a za ok. 100 mln EURO i kilku mniejszym transakcjom, zostałby pewnie zaproszony do najbliższego wariatkowa. A tymczasem tak się właśnie stało, a osoby odpowiedzialne za całość transferowych ruchów należałoby moim zdaniem ozłocić. Bale to jest oczywiście dobry zawodnik, ale nie aż tak dobry. Tymczasem udało się wykorzystać jego bardzo dobry sezon (ale to był dopiero pierwszy taki sezon w jego wykonaniu - we wcześniejszych oczywiście też miał przebłyski, ale patrząc na cyfry bez emocji - tyle samo bramek co w roku poprzednim ustrzelił przez wcześniejsze... cztery) oraz kompletnie oderwane od rzeczywistości myślenie życzeniowe Pereza i sprzedać zawodnika, który i tak byłby nie do zatrzymania w perspektywie 1-2 sezonów za kwotę astronomiczną. Mając w pamięci sprzedaż Özila za 50 mln czy Götze za 37 mln (to wszystko oczywiście sumy kosmiczne - chore jest, że za kopacza piłki ktokolwiek jest skłonny płacić więcej niż kilka mln EURO - ale to nie czas, aby o tym rozprawiać) sam wyceniłbym Bale'a na jakieś 30 mln, więc sprzedanie go za sumę trzykrotnie większą jest naprawdę mistrzowstwem świata. A co jeszcze bardziej warte podkreślenia, to fakt, że pieniądze nie zostały zachomikowane, ale bardzo dobrze wydane: świetni Lamela, Soldado i Paulinho, a do tego perspektywiczni Eriksen, który za rok-dwa może być gwiazdą pierwszej wielkości (niech tylko nabierze siły fizycznej i mentalnej) oraz mniej znani Chadli, Capoue oraz Chiriches (cała trójka to reprezentanci swoich krajów). Trochę zabuksowany początek sezonu (zgrywanie ekipy musi trochę potrwać) spowoduje, że na podium się nie wdrapią, ale w drugiej połowie sezonu będą niezwykle mocni. W sumie miejsce czwarte, tuż-tuż za Arsenalem.

5. Manchester United 


W zeszłym sezonie byli klasą samą dla siebie - patrząc na tabelę widać to wyraźnie - można wręcz powiedzieć, że grali w osobnej, jednozespołowej lidze (zresztą w sezonie wcześniejszym też na szczycie powstała osobna liga, tylko, że dwudrużynowa). Po ostatnim meczu przewaga nad City wynosiła punktów aż 11, a była taka pomimo, że w ostatnich 8 meczach Diabły miał bilans 3-3-2, w tym porażkę w bezpośrednim pojedynku z "hałaśliwymi sąsiadami". A najlepsze, że wcale nie grali wybitnie - całość opierała się głównie na zaprogramowanym w głowach zawodników trybie wygrywania za wszelką cenę oraz kapitalnej formie van Persiego. Fanem Czerwonych Diabłów jestem od lat, ale Holendra nigdy specjalnie nie lubiłem - zresztą, jak wielu pozostałych "gwiazd" Oranje wyłączając Sneijdera - stąd i jego zakupem specjalnie zachwycony nie byłem, ale okazało się to strzałem w dziesiątkę i gdyby nie RvP mógł zeszły sezon wyglądać zupełnie inaczej. Bo niestety, więcej było w nim chaosu, niż porywającej gry, a transfery - poza RvP - przyniosły pożytek bardzo niewielki (szczególnie duży zawód to Kagawa). A na koniec sezonu przyszła wieść hiobowa - przejście Alexa Fergusona na emeryturę. Liczyłem na trenera z górnej półki, marzył mi się Jose Mourinho, a tymczasem pojawił się David Moyes z Evertonu. Pewne było, że to w nowych transferach nie pomoże, ale mimo wszystko liczyłem, że uda się sięgnąć po jakieś topowe nazwisko. Może Modrica, może Fabregasa albo Özila albo chociaż Alcantarę - świetnego technika, który jest dużo przy piłce, jest ruchliwy oraz potrafi błysnąć geniuszem i przy podaniu, i przy dryblingu. Tymczasem zamiast pozyskać jakieś wielkie nazwisko, to bliżej było do jego utraty, gdyż wrócił konflikt na linii Moyes-Rooney. W sumie rzutem na taśmę pozyskano Fellaini'ego, ale nie ukrywajmy, że to nie jest zawodnik, który przeniesie MU na wyższy poziom. Nie kupiono kreatywnego pomocnika, nie postarano się o środkowego obrońcę (Vidic i Ferdinand to była najlepsza para stoperów, ale kilka lat temu), ani o śmigających wzdłuż linii bocznych pracusiów (forma Naniego oraz Valencii najgorsza od lat, Ashley Young bezproduktywny), a próbowano ściągnąć Coentrao (po co jak jest Evra, który akurat nie zawodził?). Efekt jest taki, że szczególnie w drugiej linii wygląda to bardzo, bardzo słabo - pewnie, że na ligowych słabiaków oraz fazę grupową LM wystarczy, ale nie mam żadnych wątpliwości, że niezależnie kogo desygnuje do gry Moyes, to nie uda się skutecznie walczyć na przykład z takim Toure, ani płynnie kreować ofensywnych akcji. Środek pola Carrick-Fellaini może być niezłą zaporą w defensywie, ale ofensywa leży. Jeśli nie obudzi się Kagawa, to chyba najrozsądniej byłoby umieścić jako "10" Rooneya albo Welbecka. Tak, wiem, że Carrick ma świetne statystki podań, ale od kiedy pojawił się w MU, to cały czas uważam, że to jest za mały kaliber dla tego klubu. Pamiętam jak kuriozalnie i panicznie grał w starciach z Barceloną w finałach LM, w trakcie których wyglądał przy Xavim i Inieście jak uczniak (a przecież ktoś go nazywał "angielskim Xavim"). Jak dał się przepchnąć niższemu o pół głowy Olicovi w meczu z Bayernem w 2010 roku, choć ten miał dalej do piłki (kluczowa bramka na 3-1). Jak dał się ograć Modricowi w meczu z Realem przy golu na 1-1. Oczywiście wiadomo, że nie ma zawodnika, który nigdy nie robi błędów, a Carrick grać w piłkę umie, jest regularny i solidny, ale zupełnie pozbawiony błysku. A teraz dokupiono Fellainiego, który w wielu aspektach przypomina Anglika i boję się, że konstruowanie ofensywnych akcji może w tym sezonie wyglądać bardzo biednie. A że z ataku, jak i w obronie również sytuacja nie jest zbyt różowa, to bardzo się boję, że to będzie najsłabszy sezon MU od lat. W LM raczej dalej jak w ćwierćfinale nie zagrają, a w PL - biorąc pod uwagę zbrojenia dokonane przez głównych konkurentów - stawiam na to, że zespół skończy ligę dopiero na miejscu piątym. I może to być pierwszy z kilku sezonów, w którym będą walczyć o pozycje 3-5.

Na miejscach 6-7 zespoły pozostaja bez zmian, tylko zamieniają się miejscami. Liverpool przeskoczy Everton, dzięki jeszcze lepszej dyspozycji Suareza (facet nieco chory na głowę, ale grać potrafi), dobrej formie wypożyczonego Sturridge'a oraz nowym nabytkom (Cissokho, Luis Alberto i Aspas). Defensywa też jest co najmniej solidna (może odnajdzie się Kolo Toure), w pomocy liczyć trzeba na ostatnie podrygi Gerrarda (33 lata), może wreszcie od kontuzji opędzi się Lucas. Wszystko to pod okiem stawiającego na posiadanie piłki Brendana Rodgersa. Everton będzie kilka punktów za nimi - Moyes jako trener Manchesteru widzi mi się słabo, ale do swojego poprzedniego klubu pasował idealnie. Teraz, pod okiem Roberto Martineza będzie pewnie ładniej dla oka, ale wyniki mogą być poniżej oczekiwań - w pojedynkach z mocnymi zespołami zawodnicy będą w stanie im napsuć sporo krwi, ale ze słabiakami będą częściej zaliczać wpadki.

Dalsze typowanie przypomina wróżenie z fusów, bo też środek tabeli i jej dolne strefy są zwykle miejscem wściekłej walki i różnice punktowe są minimalne - w zeszłym sezonie miejsce 8. od 16. dzieliło raptem 8 punkcików, a 8. od 18. (to już spadek) - punktów 13. A rok wcześniej - 9 punktów od miejsca 8. do 15. oraz 15 punktów od 8. do 18. Tutaj jedna-dwie kontuzje, jedna-dwie nieuznane/zaliczone bramki, wymyślony karny mogą być kwestią życia i śmierci. W każdym razie stawiam tak:
8. Swansea - Michael Laudrup i Michu zrobią swoje, choć pewnie to będzie ich ostatni rok w klubie.
9. WBA - ciekawy team, choć ławka nieco przykrótka.
10. Aston Villa - Paul Lambert, młode wilki i Agbonlahor pójdą mocno do przodu.
11. West Ham  - topornie (wrzutki i walka), ale wystarczająco skutecznie na środek tabeli.
12. Southampton
13. Stoke - walka, walka, walka, ale raz jeszcze dadzą radę z utrzymaniem.
14. Norwich
15. Fulham
16. Sunderland

Koniec tabeli to oczywiście trzech beniaminków, a do nich dopinam jeszcze Newcastle. Cardiff z trudem, bo z trudem, ale utrzyma się na jeszcze jeden-dwa sezony. Pozostałe zespoły - Newcastle, Crystal Palace oraz Hull Tigers (w takiej właśnie kolejności) - zamkną tabelę i w przyszłym sezonie będą walczyć w Championship.