Octavarium
Wykonawcy: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Portnoy - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2005
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10
To pierwsza tak nierówna płyta zespołu, ale niestety nieostatnia. Jest tu osiem nagrań, jedno 24-minutowe, jedno 11-minutowe, a pozostałe zdecydowanie krótsze. Od strony wykonawczej jest to nadal poziom bardzo wysoki, ale kompozycje momentami mocno kuleją, głównie na skutek braku jakichkolwiek zaskakujących rozwiązań. Wyczuwalny jest brak radości grania, obszerne fragmenty płyty są wyprane z emocji, a muzyka nie porywa. Urozmaicanie nagrań, zabawy tempem i rytmiką wyszły tutaj tylko gnieniegdzie, w związku z tym część nagrań jest nużąca. “The Root Of All Evil” jest zdecydowanie zbyt ociężałe, ballada “The Answer Lies Within” jest mdława, “I Walk Beside You” to marnej jakości pop, a patetyczne “Sacrificed Sons” ma niezłą melodię i ciekawie przyozdobione jest orkiestracjami, ale tempo jest o połowę za wolne, a część instrumentalna robi wrażenie odbębnionej. Także wokalnie jest słabiej niż na ostatnich płytach - czuć, że LaBrie momentami mocno się męczy (choćby refreny “These Walls” czy “Never Enough”), a w wyśpiewywanych frazach brakuje klarowności. Dużo jest klawiszy Rudessa, pojawia się także kwartet smyczkowy w “The Answers…” oraz orkiestra w “Octavarium” oraz “Sacrificed Sons”, ale tylko w tym ostatnim efekt jest naprawdę ciekawy. W sumie mamy tu modelowy przykład pożerania przez kapelę własnego ogona.
Magnum opus płyty jest nagranie tytułowe, choć nawet ono nie urzeka od początku do końca - floydowo-psychodeliczny początek generuje bardzo fajny klimat, ale trwa zbyt długo, podobnie jak początkowa, wolna część wokalna. Ale od 8. minuty jest to już granie bardzo dobre, a momentami wręcz znakomite z kapitalnymi basowymi wygibasami w “Medicate”, świetnym artrockowym feelingiem w “Full Circle” oraz świetną partią instrumentalną, nie stroniącą od wyścigów, ale jednocześnie klarowną. Do tego zadziorne i ciekawe melodycznie “These Walls” z gęściutkimi i lekkimi partiami Portnoya, kanciastym riffem i dobrą solówką (na koniec dzieją się fajne rzeczy z udziałem orkiestry - szkoda, że tego nie “pociągnięto”); dynamiczne i pokręcone “Panic Attack”, znów świetnie zagęszczone przez Mike’a oraz dynamiczne “Never Enough” - niby proste granie, ale z powerem i fajnymi, mechanicznymi riffami.
Systematic Chaos
Wykonawcy: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Portnoy - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2007
Ocena: po prostu dobra płyta - 6/10
Poziom utworów jest jeszcze bardziej rozstrzelony, niestety z przewagą grania mocno przeciętnego. Brakuje lekkości i dynamiki. Nagrania są jeszcze bardziej jednorodne, polotu w partiach gitarowych - brak, a Rudess przez większość płyty jest “zaginiony w akcji”. Czuć zmęczenie materiału, nagrania są rwane, bez płynności. Z jednej strony są tu najcięższe momenty w historii DT, a z drugiej - najbardziej spokojne i klimatyczne, ale nie zostało to ze sobą zmieszane, tylko serwowane jest osobno. W efekcie zamiast wielowątkowych kompozycji mamy granie jednowymiarowe, które po minucie zaczyna nużyć. Jest tu metalowa “łup-atologia” w postaci “Constant Motion” oraz “Dark Eternal Night” (choć tutaj niezła część instrumentalna), jest totalnie rozmemłane “Repentance”, jest nudna pierwsza połowa “The Ministry Of Lost Souls” oraz nieudany eksperyment z elektroniką w postaci “Prophets Of War”.
Mamy tutaj jednak jeden numer wręcz genialny, najlepszy od czasów “Train Of Thought” do dnia dzisiejszego, czyli dwuczęściowe “In The Presence Of Enemies”. Pierwsza część pełna rozmachu, a druga świetnie łącząca mrok z przestrzenią i dynamiką - szkoda, że zostało to na płycie podzielone, bo połączone razem daje jeszcze lepszy efekt niż jako otwarcie i zamknięcie płyty * (choć nic nie stoi na przeszkodzie, aby na odtwarzaczu CD wybrać “1” oraz “8” i cieszyć się kompozycją w całości). Na uwagę zasługuje także “Forsaken” - jeden z najbardziej nośnych numerów w historii DT - ma chwytliwy riff z charakterystycznym “poślizgiem”, dobrą melodię, odpowiedni poziom energii i fajne gitarowe “szczypanko” w zwrotkach.** No i druga połowa “The Ministry…” - mocno postrzępiona część instrumentalna - także zasługuje na uwagę.
* Taka wersja jest na DVD “Chaos In Motion”, mocno nierównym wykonawczo oraz pod względem jakości audio-wizualnej, ale ten kawałek (i kilka innych) wypadł rewelacyjnie - tu i tu.
** Warto zwrócić uwagę na wideoklip do tego nagrania, jest to bowiem zdecydowanie najciekawszy teledysk DT w historii. Zastosowano w nim technikę animacji rotoskopowej, znaną np. z obrazu “Przez ciemne zwierciadło”.
Black Clouds And Silver Linings
Wykonawcy: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Portnoy - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2009
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10
Właściwie można powtórzyć większość z opisów poprzednich dwóch płyt, tylko, że w każdym aspekcie trzeba dopisać, że jest jeszcze gorzej. Jeszcze słabsze są melodie, totalnie brakuje iskry i ciekawych pomysłów - jednym słowem: muzyczna pańszczyzna. Nagrania przeciętne zostały zastąpione przez słabe, natomiast znakomite - przez najwyżej “dobre z plusem”. Utwór najbardziej charakterystyczny dla tej płyty to “The Shattered Fortress” - muzyczny frankenstein, w którym zszyto mniej lub bardziej zmodyfikowane fragmenty z wcześniejszych części “alkoholowej sagi” Portnoya - takie kopiowanie zdecydowanie zespołowi nie przystoi. Całość jest nieco lżejsza niż trzy wcześniejsze albumy - perkusja i gitara są nieco wycofane, mało jest ciężkich riffów, dużo natomiast mamy lżejszych, rytmicznych partii.
Na uwagę zasługuje tylko art rockowe “The Count Of Tuscany” z ciekawą, horrorowatą historią, odegrane ze sporym rozmachem, z ciekawą rytmiką i rozlewającymi się klawiszami (choć środkowa nastrojowa partia, to nic innego jak gra na czas); oraz “The Best Of Times” z dużą dawką pozytywnej energii oraz ciekawą końcówką, będącą najlepszym instrumentalnym momentem na płycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz