Dramatic Turn Of Events
Wykonawcy: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Mangini - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2011
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10
Po rozstaniu się z jednym ze współzałożycieli grupy zespół odzyskał wigor - album brzmi świeżo i jest najlepszym dokonaniem kapeli od czasu “Train Of Thought”. Na płycie jest polot, lekkość i radość grania, a poszczególne elementy są dobrze wyważone (z czym na trzech wcześniejszych płytach był spory problem) - partie spokojniejsze są oddechem, są melodyjne, ale nie nudzą, a ostrzejsze - mają odpowiedni ciężar i agresywność, ale nie przytłaczają. Całość jest spokojniejsza i bardziej rockowa, co kojarzyć się może z “Falling Into Infinity”; pojawiają się także klimaty znane z innych płyt z lat 90. (“Images And Words” oraz “Awake”). Mamy więcej rozmachu, pojawiają się majestatyczne, orkiestrowe brzmienia, a także chóry ("On The Backs Of Angels", "Bridges In The Sky") oraz kilka specjalnych "efektów dźwiękowych". W bardzo dobrej formie jest Petrucci, którego gitara jest bardzo wszędobylska, a riffy czasem nawet “udają” perkusję. Kroku dotrzymuje mu Rudess, a współpraca między nimi jest znakomita. Najsłabiej wypadł nowy perkusista, Mike Mangini, którego partie schowane w tle, mało słyszalne i ciężko zawiesić na nich ucho (poza refrenem "Lost Not Forgotten" i momentami w "Bridges...").
Najlepsze nagrania to "Breaking All Illusions" z bardzo fajnym brzmieniem basu, porywającą częścią instrumentalną (kapitalna “bitwa” od 5 minuty) oraz powalającą solówką Petrucciego, którego gitara "śpiewa" tu w iście satrianowskim stylu; "Lost Not Forgotten", które jest najmocniej przesiąknięte klimatem "Images And Words" oraz "Outcry", odegrane z rozmachem, mocno podlane klawiszami, z pokręconą częścią instrumentalną (trochę jazzrocka, trochę Liquid Tension Experiment, trochę “SFAM”, trochę Rush”). Do tego najcięższe na płycie, świetne rytmicznie "Bridges In The Sky" upstrzone orientalnymi ozdobnikami oraz stonowane "Beneath The Surface" z gitarą akustyczną i klawiszami w roli głównej, z ciekawym solo Jordana (odegranym trochę w stylu poprzednika, Dereka Sheriniana).
Dream Theater
Wykonawcy: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Mangini - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2013
Ocena: poniżej przeciętnej; płyta, jakich były tysiące - 4/10
Najsłabszy i najbardziej przewidywalny album w karierze zespołu. Płyta jest wyprana z emocji, sztucznie ponaciągana i zdecydowanie przekombinowana. Nie ma lekkości, a poszczególne trybiki składające się na nagrania rozpadają się jak tylko trącić mechanizm. “Dream Theater” nie przynosi nawet grama nowości - cała muzyka opiera się na patentach ogrywanych przez DT od dawna i z wielokrotnie większym powodzeniem. Nagrania mają przeciętne melodie, a także pozbawione są “haczyków”, które przykuwałyby uwagę. Na uwagę zasługuje właściwie tylko gra Manginiego - perkusja jest tu o wiele gęściejsza i bardziej wyrazista niż na poprzedniej płycie. Ciekawie wypada także Rudess, który brzmi dość subtelnie i delikatnie, bez klawiszowych ataków i udziwnionych pasaży. Petrucci gra dużo gęstych i mechanicznych, ale niespecjalnie ciężkich, riffów; pojawia się także kilka przejrzystych, lekkich solówek - niestety, jakość gitarowego grania jest tutaj mocno przeciętna. Całość jest oczywiście perfekcyjna pod względem technicznym, ale kompozycyjnie jest słabo, a album kompletnie “nie chwyta”. Część nagrań jest kiepska od początku do końca (“False Awakening Suite” jest banalne, a “The Enemy Inside” to najbardziej prymitywna piosenka, jaką nagrał zespół), w innych mamy tylko momenty lub smaczki (ciekawe, soundtrackowe intro w “Behind The Veil”, dobra trzecia zwrotka w “Along For The Ride” po której następuje jedna z nielicznych, solówek Rudessa o mocno pastelowym brzmieniu; basowe odzywki w stylu Geddy’ego Lee w “Enigma Machine - przy czym i tak to nagranie oraz “False…” to dwa najgorsze instrumentale w historii DT).
W sumie najciekawsze na płycie jest pierwsze 11,5 minuty “Illumination Theory” (poza 100-sekundowym, irytującym i wybijającym z rytmu fragmentem ambientowym). Dzieje się tam sporo, ale z sensem. Jest odpowiedni balans dynamiki, zadziorności i zapętlenia, jest fajna, rozmarzona i też dość soundtrackowa orkiestracja, a potem nagranie fajnie nabiera sprężystości. Druga połowa niestety jest już mało zajmująca, natomiast kończąca nagranie fortepianowa miniaturka jest niezła, ale doczepiona na siłę. Poza tym można zwrócić uwagę na “The Bigger Picture”, które zgrabnie się rozwija od balladowych zwrotek, przez granie czadowe, a na końcu - dość podniosłe (druga zwrotka to jeden z nielicznych momentów na płycie naprawdę przykuwających uwagę); oraz odegrane z luzem “The Looking Glass”, z niezłą melodią oraz najciekawszą na płycie solówką Petrucciego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz