poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Dream Theater - "Images And Words"

Ten taniec będzie trwał wiecznie

Po wydaniu debiutanckiej płyty Dream Theater rozstali się z Dominicim oraz zerwali konkrakt z Mechanic Records, w efekcie czego znaleźli się w swoistej artystycznej próżni. Wtedy na pewno nie było im wesoło, ale patrząc z perspektywy czasu, bardzo możliwe, że znacząco wpłynęło na jakość "Images And Words". Zespół miał trzy lata na tworzenie płyty, a w sytuacji braku wokalisty, przez większość czasu koncentrowano się na szlifowaniu strony kompozycyjno-instrumentalnej. W końcu, po przesłuchaniu 200 wokalistów, trafiono na taśmę demo Jamesa LaBrie, który wkrótce stał się nowym głosem Dream Theater, a połowie roku 1992 ukazała się druga płyta zespołu.
Jak się miało wkrótce okazać - zdefiniowała ona gatunek nazwany progresywnym metalem, tak jak debiut Black Sabbath zdefiniował heavy metal, a "In Rock" Purple'i i "II" Led Zeppelin zdefiniowały rock.
Udało się tutaj bowiem połączyć instrumentalną wirtuozerię z niezwykle przemyślanymi i dopracowanymi aranżacjami, odpowiedni ciężar i dynamikę nagrań oraz niebanalne, ale bardzo chwytliwe melodie. Poza krótkim "wait For Sleep" każde nagranie jest wielowymiarowe, w każdym zmienia się klimat, nastrój, poziom energii i ostrości. To, co bardzo istotne, to zdecydowanie większa ilość fragmentów przestrzennych, spokojniejszych, zagranych bardzo oszczędnie. Drimy już wiedzą, że nie trzeba "wpychać" nut na siłę, czasami musi być więcej miejsca, żeby dźwięki w spokoju sobie wybrzmiały. Taki jest początek "Pull Me Under", gdzie proste dźwięki gitary od razu przykuwają uwagę, takie jest "Wait For Sleep", tak jest w zwolnieniach w "Take The Time" oraz "Learning To Live". Tak jest w początkowym fragmencie "Metropolis p. 1", choć tam z każdą chwilą jednak utwór się zagęszcza i nabiera mocy. Wszystkie te subtelniejsze partie są idealnym kontrapunktem dla finezyjnego instrumentalnego wypierdzielania, którego oczywiście również jest tu mnóstwo.
Muzycy kapitalnie ze sobą współpracują, solówki gitarowe płynnie przechodzą w klawiszowe, Pornoy dokonuje cudów na perkusji, nawet Myung wtrąca od czasu do czasu swoje trzy grosze i wychodzi na pierwszy plan. Jest to także płyta niezwykle melodyjna, chyba najbardziej ze wszystkich płyt DT i to zarówno jeśli chodzi o linie wokalne, jak i solówki wygrywane przez Petrucci'ego oraz Moore'a. A wszystko jest poukładane, dopracowane, każda nuta jest potrzebna i ma swoje miejsca; na każdy utwór jest pomysł i  każdy zmierza w konkretnym kierunku.
Dłuższe nagrania - trwające powyżej 8 minut - są Drimową klasyką. "Pull Me Under" to energia, moc i ciężar, "Take The Time" to dynamika, lekkość i pęd do przodu, a "Learning To Live" to trochę nostalgii i dużo rozmachu. A w każdym
dzieje się tyle, że możnaby stworzyć osobne recenzje na ich temat.
No i mamy tu "Metropolis p. 1"... Nawet ciężko znaleźć słowa, aby opisać to nagranie, które zresztą wśród fanów zespołu ma wręcz status kultowego. Niesamowity, niezwykle klimatyczny wstęp, każda zwrotna różniąca się od
pozostałych, kapitalnie pokręcona partia instrumentalna, z której wyłania się mocarne zakończenie... Jest tam tyle pomysłów, że ten kawałek powinien się rozlatywać na kawałki, a nie tylko się nie rozlatuje, ale przy każdym kolejnym
przesłuchaniu wydaje się coraz lepszy i lepszy. Gdybym miał utknąć do końca życia na bezludnej wyspie i mógł zabrać ze sobą tylko jeden utwór z historii muzyki, to byłoby to "Metropolis p. 1".
Cztery krótsze nagrania pozostają nieco w cieniu wyżej wymienionych, ale w żadnym razie nie są słabsze. "Another Day" i "Surrounded" to świetne power ballady mistrzowsko doprawione saksofonem (pierwsza) lub subtelnymi klawiszami (druga). "Under The Glass Moon" to z kolei najbardziej techniczny numer, ostry, z kapitalną grą Portnoy'a oraz z mistrzowską gitarową solówką, a "Wait For Sleep" to stonowana, wokalno-fortepianowa miniatura.
Osiem nagrań. Osiem kilerów. Godzina w muzycznym niebie.
Muzyczne arcydzieło, jeden z dwóch najlepszych albumów DT i bezwzględnie najważniejsza płyta w historii progresywnego metalu.

Ocena: 10  Genialne. Perfekcyjne. Zachwycające. Po prostu arcydzieło.
[ale tak naprawdę poza wszelką skalą]

środa, 24 sierpnia 2011

14...15...16... Licznik bije


Meczu w wykonaniu polskiej drużyny - czy to klubowej czy reprezentacji - nie oglądałem kilka ładnych lat. Powód chyba jest oczywisty - katastrofalny poziom prezentowany przez polskie zespoły, które jak się zdaje uprawiają zupełnie inną dyscyplinę - "piłkę kopaną" albo coś w tym guście, bo na "piłkę nożną" znaną z aren międzynarodowych to na pewno nie wygląda.
Ale skoro ostatnio czytam i słucham, jakiego to Wisła ma świetnego dyrektora sportowego, który za drobne ściąga piłkarskie perły; jak te wymienione "perły" pod okiem znakomitego trenera szybko się zgrały i tworzą mocną drużynę,
a na dokładkę mamy jeszcze supergwiazdę z Izraela, to zaczyna się tlić nadzieja. W dodatku udało się w meczu u siebie wywalczyć naprawdę dobry rezultat, rywal nie wydaje się z najwyższej półki (mistrz Cypru), więc po 15 latach czekania wygląda, że jest realna szansa na awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów.
Postanowiłem być świadkiem tego jakże doniosłego i historycznego wydarzenia.
Niestety, rzeczywistość okazała się na tyle dołująca i żenująca, że większość z tych 90 minut spędziłem na kręceniu z niedowierzaniem głową. Mistrz Cypru (CYPRU!!!) zdominował kompletnie mecz mając piłkę w posiadaniu przez ponad 60% czasu gry, oddając niemal trzy razy więcej strzałów (22-8), dwa razy więcej strzałów celnych (6-3), wymieniając blisko dwa razy więcej podań (624-338). Oczywiście same statystyki nie grają i nie wygrywają, tylko że w tym przypadku liczby te i tak nie oddają przewagi APOELu! Cypryjski zespół po prostu rozlokował się na połowie Wiślaków i konstruował jedną akcję za drugą. Niektóre akcje udawało się rozbić wcześniej, ale wielokrotnie zawodnicy Wisły
byli ogrywani dosłownie jak dzieci. Dobrze, że cały czas na ekranie telewizora widniała informacja, kto gra w tym meczu, bo patrząc na lekkość i łatwość z jaką Cypryjczycy mijali 2-3 Wiślaków, albo jak 4 podaniami "z klepki" rozkładali całą obronę na czynniki pierwsze, można by podejrzewać, że to jak nic musi być Xavi/Rooney z kolegami.
Cypryjczycy byli lepsi w każdym aspekcie, począwszy od taktyki, przez motorykę i technikę, na kreatywności kończąc. Były takie momenty, w których przeprowadzali huraganowe ataki (np. okolice 24-29 minuty), w  czasie których Wisła wyglądała jak dzieci zagubione we mgle. 
W trakcie całego meczy może raptem 4-5 minut było wyrównanych - wtedy, gdy Wisła strzeliła gola na 2-1. To wybiło Cypryjczyków z uderzenia, ale - jak napisałem - raptem na kilka minut. Potem znów wrzucili wyższy bieg i ponownie zaczęła się obrona Częstochowy. Nie wierzyłem, że uda się wytrwać ten napór, no i się nie udało.
I przyznam szczerze, że nawet się cieszę. Wisła w żaden sposób nie zasłużyła na awans. Po raz kolejny tylko obnażyła słabość (delikatnie mówiąc) naszej piłki. Jesteśmy chłopcami do bicia dla wszystkich i w najbliższym czasie się to
nie zmieni. Personalnie nawet nie ma sensu wskazywać najsłabszych elementów układanki, bo wszyscy w zespole Wisły byli fatalni - a to, że np. Pareiko w kuriozalny sposób wepchnął sobie piłkę do bramki, też nie ma specjalnego znaczenia. Jestem pewiem, że w taki czy inny sposób w ciągu kilku następnych minut APOEL i tak gola by zdobył.
W kwestii taktyki można tylko powiedzieć, że było potężnym błędem ze strony Maaskanta ustawiać zespół tak defensywnie, jeśli zawodnicy mają tak słabe przygotowanie kondycyjne. Od dawna wiadomo, że bieganie za piłką rozgrywaną przez przeciwnika jest ekstremalnie męczące i można się za to brać tylko, gdy ma się żelazne płuca. Jak dwa lata temu Inter grał z Barceloną to też zaczął pękać, ale to było na kilkanaście minut przed KOŃCEM meczu, a nie
od jego początku!
Po raz kolejny też okazało się, że tak jak alkoholik nie potrafi się przyznać do swojego nałogu i na przeróżne sposoby się usprawiedliwia, tak jest i z naszą piłką - cały około-piłkarski światek opowiada brednie, tłumacząc piłkarzy w sposób przezabawny i rozgrzeszający prezentowany przez nich poziom.
Jeśli w 15 minucie meczu komentator ma pretensje do Wisły, że za szybko rozegrała rzut wolny, bo powinni szanować piłkę (znaczy się grać na czas), to mina mi rzednie - bo czyż po kwadransie gry, nie jest aby MINIMALNIE za wcześnie na granie na czas? Jeśli w 25 minucie meczu słyszę komentarz w stylu "tak jak się wszyscy spodziewali w okolicach 25 minuty Wisła zaczyna tracić siły...", to z kolei myślę sobie, jaki ze mnie straszny laik, bo ja się w ogóle bym nie spodziewał, że jakikolwiek zespół, nawet z niższej półki, ale walczący o Ligę Mistrzów, może stracić siły po 20 minutach gry. A jeśli Maaskant po meczu stwierdza, że naszej piłki nie dzieli przepaść od LM, bo do awansu brakowało Wiśle 3 minut, to myślę sobie, że chyba oglądał inny mecz, bo na mój skromny gust to wynik 3-1 jest naprawdę NAJNIŻSZYM Z MOŻLIWYCH wymiarów kary, zupełnie zaburzającym faktyczny obraz meczu.
Powinno być 4-0 i wtedy nikt by może takich bzdur nie opowiadał.
A pozytyw z tego meczu jeden jest.
Znów na kilka lat wyleczyłem się z oglądania polskich zespołów.
Pozostanę jednak przy "normalnej" piłce nożnej.
A licznik "czekamy na LM" bije i raczej szybko się nie zatrzyma.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Niepowstrzymany - reż. Tony Scott

"I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej,
I dudni, i stuka, łomoce i pędzi..."


Wyobraźcie sobie taką sytuację. Prowadzicie pociąg. W waszych rękach, na waszej odpowiedzialności jest kilkanaście wagonów o wadze kilku tysięcy ton. Niestety, tuż przed wyjazdem w trasę okazuje się, że źle ustawiono zwrotnicę i w efekcie zaliczycie stratę czasu, bo trzeba będzie  przejechać kawałek w złym kierunku, następnie pociąg zatrzymać, wycofać, przełożyć zwrotnicę i pojechać w kierunku właściwym. Będzie strata czasu... Ale zaraz, może wyskoczę z pociągu, wyprzedzę go, zmienię zwrotnicę i wskoczę z powrotem? Taaaak... to świetny pomysł...
Głupie, nieprawdaż?
Tak się ten film zaczyna. I dodam, że zwrotnicę przestawić się udaje, a wskoczyć do pociągu - oczywiście nie.
Jak już się skończyłem śmiać, to czekałem na następną równie durną scenę i wtedy pewnie oglądanie bym zakończył. Na szczęście dalej jest już znacznie lepiej. Obserwujemy kolejne próby zatrzymania rozpędzającego się "luzaka", w których biorą udział znajdujący się na trasie w innym pociągu, doświadczony maszynista Barnes oraz "zielony" konduktor Colson. Chociaż akcja jest przewidywalna, to sekwencje te trzymają w napięciu, jest kilka fajnych, efektownych i dynamicznych ujęć, a aktorzy robią swoje (choć nieomylny i kryształowy Denzel Washington jest nieco irytujący). W kategorii nieskomplikowanego filmu sensacyjnego "Niepowstrzymany" jak najbardziej się broni, choć w filmografii Scotta jest to raczej jeden ze słabszych filmów. Do klasy takich obrazów jak "Karmazynowy przypływ" (jeden z moich ulubionych filmów wojennych), koncertowo odegrane przez duet Pitt-Redford "Zawód: szpieg" czy kultowych już "Prawdziwy romans" i "Top Gun" na pewno sporo brakuje. Z drugiej strony na pewno jest lepszy niż poprzedni film Scotta - nota bene również dziejący się "na torach" - "Metro strachu" (tak, też z Washingtonem... ;))

Ocena: 6

piątek, 19 sierpnia 2011

127 godzin - reż. Danny Boyle

Między młotem a kowadłem

Danny Boyle to reżyser bardzo wszechstronny i świetnie czuje się praktycznie w każdym rodzaju kina - niezależnie czy to dramat ("Slumdog", "Trainspotting"), horror ("28 dni później") czy sci-fi ("W stronę słońca"). Ale przed obejrzeniem "127 godzin" odczuwałem jakiś wewnętrzny opór, głównie ze względu na tematykę. Filmów opowiadających o "łowcach przygód" (podróżnikach, alpinistach itp.), którzy na skutek zbiegu okoliczności i/lub własnej nieuwagi wpadają w tarapaty, widziałem w swoim życiu sporo, ale ogólnie nie robiły one na mnie specjalnego wrażenia. No, może poza oglądanym dawno, dawno temu "K2".
Opór oporem, ale kino Boyle'a bardzo lubię, a samo "127 godzin" pozostało jedynym obrazem z tegorocznych oskarowych nominacji, którego nie widziałem, stąd i przyszła pora na niego. I muszę przyznać, że było warto, bo "127 godzin" to naprawdę świetny film.
Kilkanaście początkowych minut wystarczyło, aby świetnie sportretować głównego bohatera, Arona Ralstona. Żyje on od weekendu, do weekendu, z przyjemnością zarywa piątkową noc, aby dotrzeć w nieuczęszczane górskie rejony, a po paru godzinach snu - rusza w trasę. Jest bardzo doświadczony, świetnie zna teren po którym się porusza - także miejsca dostępne tylko dla wybrańców, czym w luzacki sposób potrafi zaimponować poznanym na trasie dziewczynom. Andrenalina jest mu do życia niezbędna, uwielbia testować swoje możliwości, tutaj - w górach - czuje się naprawdę sobą. Dramat rozpoczyna się, gdy w trakcie pokonywania rozpadliny, głaz przygniata jego dłoń, przykuwając go do skały. Wycieczka zamienia się w "grę w przetrwanie" - próby uwolnienia, racjonowanie wody i żywności, walka o utrzymanie jasności umysłu...
Można powiedzieć, że to wszystko już było, ale jednak nie do końca, bo sposób w jaki pokazuje to filmowa ekipa oraz główny aktor, zasługuje na najwyższe uznanie. James Franco, który wcielił się w Ralstona, gra tu naprawdę znakomicie, z wielkim wyczuciem dzwigając film na swoich barkach. Zero szarżowania, ale wszystkie emocje są bardzo czytelne, podobnie jak stopniowa utrata sił oraz wiary w uwolnienie się. Chociaż przez godzinę bohater jest unieruchomiony, to dwa proste zabiegi znakomicie dynamizują akcję, przeplatając się z kolejnymi działaniami uwięzionego Arona. Po pierwsze wspomnienia i sny głównego bohatera, dzięki którym cofamy się w czasie do czasów jego młodości, dzieciństwa oraz chwil bezpośrednio poprzedzających wyjazd w góry. Po drugie - posiadana przez niego kamera wideo, na którą co jakiś czas się nagrywa, prowadząc ze sobą swoisty dialog. Do tego dochodzi bardzo dobra praca kamery, co umożliwia jeszcze lepsze "wczucie się" w sytuację bohatera. Wszystko to powoduje, że film cały czas trzyma w napięciu, a widz kibicuje uwięzionemu turyście w jego wysiłkach.
Z historii wyciśnięto wszystkie soki, jest to 90 minut inwensywnych przeżyć, które czujemy niemal na własnej skórze. Świetnie pokazano jak w sekundzie wszystko się zmienia w naszym życiu - szczególnie dobitnie widać to, gdy Aron
odtwarza sobie to, co zarejstrował na kasecie wideo: w jednym momencie beztrosko skacze do skalnego jeziora, cięcie i oto stoi przykuty do skały, jak jakiś robaczek przybity do ściany za pomocą pinezki. No i widzimy też do czego
zdolny jest człowiek, postawiony naprzeciw najprostszych, ale i najbardziej wymagających wyborów.
Bardzo dobre kino.

Ocena: 8

środa, 17 sierpnia 2011

Maczeta - reż. Robert Rodriquez

Meksykańska masakra maczetą niemechaniczną

Jeden z moich ulubionych reżyserów i świetna obsada - to nie miało prawa się nie udać, ale jednak się nie udało i powstał film bardzo słaby.
Rodriqez zawsze potrafił kapitalnie bawić się konwenansami, przerysowując środki wyrazu, oblepiając swoje filmy krwisto-czarnym humorem. Ale zawsze miało to w sobie jakąś myśl przewodnią, jakąś lekkość, a jak czasami się człowiek krzywił, to zaraz przeradzało się to uśmiech - bo to przecież Rodriquez puszczał do nas oko!
Tutaj tego "uroku" jest niestety jak na lekarstwo, pozostały głównie flaki, krew i brak sensu.
Historia jest prosta: były agent zostaje wmanewrowany w postrzelenie kandydata na prezydenta i stara się dociec kto i dlaczego go wrobił, a sam jednocześnie stara się uciec przed policją. Przy tego typu opowieści, podstawa to główny bohater. Musi być wiarygodny i mieć charyzmę, aby chciało mu się "kibicować". W tej kwestii jest niestety porażka na całej linii! Danny Trejo za bardzo grać nie umie, bazuje na swojej... ehm... nietypowej aparycji i do drugo-, trzecioplanowej roli oprycha nadaje się bardzo dobrze (na filmwebie ktoś nawet podaje: "62 razy zagrał mordercę, 25 razy gwałciciela, 19 razy mordercę-gwałciciela", ale nie wiem czy ktoś to faktycznie dokładnie liczył ;)), ale obsadzenie go w głównej roli, to niestety zupełnie nietrafiony strzał Rodriqueza.
Ale może jak Trejo jest jego kuzynem, to wyprosił to na niedzielnej, rodzinnej kolacji?...
W każdym razie - jak napisałem - decyzja fatalna w skutkach dla całego filmu. Maczeta w wersji Danny'ego zupełnie pozbawiony jest uroku czy charyzmy, zbyt wiele celnych bon motów od niego nie usłyszymy, a inteligencję trzyma schowaną głęboko w kieszeni. Taki grubio ciosany, styrany życiem one-man-army - nudny, pozbawiony ikry, banalny morderca, którego działalność sprowadza się do seksu oraz zabijania. Ale na tym polu też jest kiepsko, bo mając na uwadze powyższy opis bohatera, ktoś uwierzy, że będzie obiektem pożądania (spełnionego zresztą) dla bohaterek granych przez J.Albę, M.Rodriquez oraz L.Lohan i jej mamuśkę? A sceny walki? Również kompletnie pozbawione finezji czy lekkości - wszystko wygląda trochę jak gry typu "slasher", gdzie postać idzie przed siebie, siecze mieczem/toporem itp. gdzie popadnie, krew tryska, głowy odpadają, ale myśli przewodniej w tym za bardzo nie ma. Z jednej strony rozumiem, że Maczeta nie będzie walczył z lekkością Neo z Matrixa, ale raczej będzie parł do przodu jak czołg - ale tu jest tak topornie, że nie ma na czym oka zawiesić.
W filmie jest kilka fajnych smaczków czy też tekstów (np. policjantka grana przez Albę mówi, że Maczeta to typ "nie wpierda*** się, bo Ci wypierd***"; oryginalny "schowek" na telefon w początkowej sekwencji; użycie kamery do sceny w basenie; ironiczny wydźwięk ma też Lohan, biegająca w przebraniu zakonnicy), ale jest ich zdecydowanie zbyt mało w stosunku do ogólnej nudy i scen, do których komentarza momentami brak słów. Klu programu, to scena, gdy Maczeta sięga ręką do wnętrzności jednego ze swoich zabitych przeciwników, wyjmuje mu jelita i wyskakuje przez okno używając jelita jak liny... Naprawdę niełatwo mnie zniesmaczyć czy obrzydzić, ale to jest zdecydowanie przesada.
Jak dla mnie jest to nie tylko najsłabszy film Rodriqueza, ale i jeden z najsłabszych, jakie widziałem w ostatnich kilku latach.
Zdecydowanie odradzam.

Ocena: 4

czwartek, 11 sierpnia 2011

Dream Theater - "When Dream And Day Unite"

To tylko kwestia czasu...

Płyta to trochę zapomniana, a szkoda, gdyż zawiera naprawdę bardzo dużo świetnej muzyki. Zresztą zapomniana również przez sam zespół, który nieczęsto wraca do tych nagrań. Niejako dla równowagi kilka lat temu uraczono wprawdzie fanów bootlegiem "When Dream And Day Reunite", na którym mamy album w całości i to w dwóch wersjach.
Ale o tym DVD kiedy indziej, a wracając do samego WDADU, to po dziesiątkach przesłuchań albumu nadal większość płyty kładzie mnie na łopatki. Choć trzeba przyznać, że jest to granie specyficzne i nieco inne niż na następnych albumach. Nie jest tu jeszcze tak mocno "metalowo" - riffy nie są specjalnie ciężkie, nie ma tu też wielu solówek - są to raczej krótkie wstawki i Petrucci zaczyna grać kolejny zakręcony motyw. W ogóle zresztą dźwięki są tutaj bardzo zagęszczone i poplątane - fragmentami mam wrażenie, że zespół chciał "upchnąć" zbyt wiele pomysłów w swoich kompozycjach. W efekcie, jest to
płyta bodaj najtrudniejsza w odbiorze ze wszystkich nagranych w karierze DT. Brzmienie całości można oczywiście zbyć stwierdzeniem, że DT po prostu zmieszali Rush i Metallikę, ale jednak trzeba było - primo - taką koncepcję sobie stworzyć, secundo - umieć ją wdrożyć, a tertio - zrobić to tak, żeby powstało coś własnego. Poza tym trzeba uwzględnić, że jest to album nagrany przez 22-latków (nie licząc Dominici'ego), za śmieszne pieniądze, w śmiesznie
krótkim czasie (10 dni na samo nagrywanie, a płyta była gotowa w trzy tygodnie) - pewne braki kompozycyjne łatwiej wtedy przełknąć. Podstawą jest to, że już w tak młodym wieku ekipa miała niesamowite umiejętności czysto techniczne, do tego werwa, świeżość, pomysłowość... Potrafili też pisać dobre teksty - zarówno gdy dotyczyły historii całkiem wymyślonych ("The Killing Hand", "Ones Who Help..."), jak i tych z życia wziętych ("Status Seeker", "Only A Matter Of Time"). Minusem największym pozostaje wokal Dominici'ego, który choć melodyjny i muzykalny, to zupełnie nie pasuje do tego co grali DT - przede wszystkim brakuje mocy i energii, co jest widoczne przede wszystkim w bardziej dynamicznych partiach. No i na koncertach niestety też było bardzo przeciętnie, stąd niedługo po wydaniu debiutu drogi Charlie'go i DT się rozeszły.
Najlepsze kąski? Na pewno rozbudowane, pięcioczęściowe "The Killing Hand" - nagranie naprawdę mistrzowskie, pełne zaskakujących zmian tempa, świetnie zaaranżowane, z ciekawym tekstem. Stonowany początek z pięknymi dźwiękami akustycznej gitary, a potem progmetalowa jazda, znakomite solo Petrucci'ego, a na koniec znów uspokojenie i histeryczny "śmiech" gitary, gdy bohater zdaje sobie sprawę, kto był tytułowym The Killing Hand'em.
Na pewno także "The Ytse Jam" - absolutny instrumentalny killer. Mocarny riff gitary, dynamika, zadziorność; utwór pędzi przed siebie, a jednocześnie jest moooocno zakręcony - dla mnie to trochę taki Drimowy odpowiednik klasyka
Rush "YYZ". Uwielbiam także "Only A Matter Of Time" - ten numer powalił mnie od początku, już od pierwszych sekund, gdy mamy mocne, przestrzenne dźwięki klawiszy, po czym muzyka stopniowo się zagęszcza. To nagranie też jest niezwykle pomieszane, zarówno muzycznie jak i jeśli chodzi o linię melodyczną. No i ten optymizm bijący z końcowej partii utworu, który daje energetycznego kopniaka... "Fortune In Lies" to świetne, bardzo dynamiczne otwarcie, a "Status Seeker" jest najbardziej stonowanym, chwytliwym i "ciepłym" utworem na płycie - oba na wysokim poziomie.
"Light Fuse and Get Away" oraz "The Ones Who Help to Set the Sun" (fajny "kosmiczny" początek) są wprawdzie trochę nierówne i momentami niespójne, a w "Afterlife" brakuje nieco energii (za to mamy fajne solo gitarowe, a potem
klawiszowe), ale patrząc całościowo - WDADU to naprawdę jest kawał świetnej muzyki. Do kupienia raczej nie w pierwszej kolejności, jeśli chodzi o dokonania Teatru Marzeń, a raczej w momencie, jak dobrze pozna się późniejsze albumy, ale debiut DT na pewno warto mieć w swojej kolekcji.

Ocena: 8

środa, 10 sierpnia 2011

Dream Theater - "Majesty Demos"

Czasy B.D.T. (before Dream Theater)

Nie jest to regularna płyta, ale zbiór utworów demo, które zarejestrowano w roku 1986 i które były pierwszą wizytówką kapeli, wtedy jeszcze znaną pod nazwą Majesty. Poza założycielami - Petruccim, Portnoy'em oraz Myungiem - mamy tu już Kevina Moore'a oraz Chrisa Collinsa na wokalu. Utworów jest sześć. Jakość dźwięku woła o pomstę do nieba. Podobnie wokal pozostawia bardzo dużo do życzenia (widocznie wtedy szukano kogoś w stylu Johna Archa z Fates Warning, czyli przede wszystkim wysokich rejestrów), a to - szczególnie w połączeniu z marną produkcją - powoduje, że efekt jest strasznie jazgotliwy, świdrujący uszy i dość męczący. Ale od strony kompozycyjnej i instrumentalnej można tu znaleźć wiele z tego, co później zespół będzie szlifował. Oczywiście jest mnóstwo łamańców, pokręconej gry gitary, zmian klimatu i tempa. Nie wszystko jest trafione i na swoim miejscu, fragmentami brakuje spójności i myśli przewodniej, ale mnogość pomysłów, energia, a przede wszystkim zalążek WŁASNEGO POMYSŁU na granie - to już tu jest.
Bodaj najlepiej obrazuje to 11,5 minutowe "A Vision". Nagranie rozwija się powoli, przechodząc od akustycznego początku i spokojnych zwrotek, przez mocniejszy refren i partę środkową, aż po dynamiczne instrumentalne wywijańce.
Cenię też stosunkowo najbardziej chwytliwe "Another Won", konkretny i gęsty "March Of The Tyrant" oraz najbardziej "klawiszowy" "Two Far". "Vital Star" i "Your Majesty" są mniej przekonujące, ale nadal niezłe.
Dla fanów na pewno wartościowa rzecz, przede wszystkim dlatego - co już wspomniałem - że już na "Majesty Demos" widać pewien oryginalny pomysł na granie, któremu zespół cały czas jest wierny.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Witajcie...

Witam wszystkich!

Podobno zacząć jest najtrudniej, a skoro tak, to najgorsze już za mną ;) Wstępny plan działania jest taki, że regularnie będę tu umieszczał notki / minirecenzje dotyczące płyt, koncertów oraz filmów, a od czasu do czasu pojawią się też posty dotyczący innych zagadnień.

Zastanawiałem się dłuższą chwilę jaki temat wziąć na tapetę jako pierwszy.
A że najlepsze są ponoć rozwiązania najprostsze to zacznę od mojego ulubionego zespołu wszechczasów, czyli Dream Theater.
Tym, bardziej, że są teraz na czasie, bo i koncert w Polsce ledwo co był, a za miesiąc z hakiem nowa płyta na rynku...
Wkrótce ruszam z tematem... ;)