środa, 27 listopada 2013

Treściwą serią po Dream Theater cz. 3 - recenzje albumów Dramatic Turn Of Events oraz Dream Theater

Dramatic Turn Of Events
Wykonawcy:      James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Mangini - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2011
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10

Po rozstaniu się z jednym ze współzałożycieli grupy zespół odzyskał wigor - album brzmi świeżo i jest najlepszym dokonaniem kapeli od czasu “Train Of Thought”. Na płycie jest polot, lekkość i radość grania, a poszczególne elementy są dobrze wyważone (z czym na trzech wcześniejszych płytach był spory problem) - partie spokojniejsze są oddechem, są melodyjne, ale nie nudzą, a ostrzejsze - mają odpowiedni ciężar i agresywność, ale nie przytłaczają. Całość jest spokojniejsza i bardziej rockowa, co kojarzyć się może z “Falling Into Infinity”; pojawiają się także klimaty znane z innych płyt z lat 90. (“Images And Words” oraz “Awake”). Mamy więcej rozmachu, pojawiają się majestatyczne, orkiestrowe brzmienia, a także chóry ("On The Backs Of Angels", "Bridges In The Sky") oraz kilka specjalnych "efektów dźwiękowych". W bardzo dobrej formie jest Petrucci, którego gitara jest bardzo wszędobylska, a riffy czasem nawet “udają” perkusję. Kroku dotrzymuje mu Rudess, a współpraca między nimi jest znakomita. Najsłabiej wypadł nowy perkusista, Mike Mangini, którego partie schowane w tle, mało słyszalne i ciężko zawiesić na nich ucho (poza refrenem "Lost Not Forgotten" i momentami w "Bridges...").
Najlepsze nagrania to "Breaking All Illusions" z bardzo fajnym brzmieniem basu, porywającą częścią instrumentalną (kapitalna “bitwa” od 5 minuty) oraz powalającą solówką Petrucciego, którego gitara "śpiewa" tu w iście satrianowskim stylu; "Lost Not Forgotten", które jest najmocniej przesiąknięte klimatem "Images And Words" oraz "Outcry", odegrane z rozmachem, mocno podlane klawiszami, z pokręconą częścią instrumentalną (trochę jazzrocka, trochę Liquid Tension Experiment, trochę “SFAM”, trochę Rush”). Do tego najcięższe na płycie, świetne rytmicznie "Bridges In The Sky" upstrzone orientalnymi ozdobnikami oraz stonowane "Beneath The Surface" z gitarą akustyczną i klawiszami w roli głównej, z ciekawym solo Jordana (odegranym trochę w stylu poprzednika, Dereka Sheriniana).

Dream Theater
Wykonawcy:      James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Mangini - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2013
Ocena: poniżej przeciętnej; płyta, jakich były tysiące - 4/10

Najsłabszy i najbardziej przewidywalny album w karierze zespołu. Płyta jest wyprana z emocji, sztucznie ponaciągana i zdecydowanie przekombinowana. Nie ma lekkości, a poszczególne trybiki składające się na nagrania rozpadają się jak tylko trącić mechanizm. “Dream Theater” nie przynosi nawet grama nowości - cała muzyka opiera się na patentach ogrywanych przez DT od dawna i z wielokrotnie większym powodzeniem. Nagrania mają przeciętne melodie, a także pozbawione są “haczyków”, które przykuwałyby uwagę. Na uwagę zasługuje właściwie tylko gra Manginiego - perkusja jest tu o wiele gęściejsza i bardziej wyrazista niż na poprzedniej płycie. Ciekawie wypada także Rudess, który brzmi dość subtelnie i delikatnie, bez klawiszowych ataków i udziwnionych pasaży. Petrucci gra dużo gęstych i mechanicznych, ale niespecjalnie ciężkich, riffów; pojawia się także kilka przejrzystych, lekkich solówek - niestety, jakość gitarowego grania jest tutaj mocno przeciętna. Całość jest oczywiście perfekcyjna pod względem technicznym, ale kompozycyjnie jest słabo, a album kompletnie “nie chwyta”. Część nagrań jest kiepska od początku do końca (“False Awakening Suite” jest banalne, a “The Enemy Inside” to najbardziej prymitywna piosenka, jaką nagrał zespół), w innych mamy tylko momenty lub smaczki (ciekawe, soundtrackowe intro w “Behind The Veil”, dobra trzecia zwrotka w “Along For The Ride” po której następuje jedna z nielicznych, solówek Rudessa o mocno pastelowym brzmieniu; basowe odzywki w stylu Geddy’ego Lee w “Enigma Machine - przy czym i tak to nagranie oraz “False…” to dwa najgorsze instrumentale w historii DT).
W sumie najciekawsze na płycie jest pierwsze 11,5 minuty “Illumination Theory” (poza 100-sekundowym, irytującym i wybijającym z rytmu fragmentem ambientowym). Dzieje się tam sporo, ale z sensem. Jest odpowiedni balans dynamiki, zadziorności i zapętlenia, jest fajna, rozmarzona i też dość soundtrackowa orkiestracja, a potem nagranie fajnie nabiera sprężystości. Druga połowa niestety jest już mało zajmująca, natomiast kończąca nagranie fortepianowa miniaturka jest niezła, ale doczepiona na siłę. Poza tym można zwrócić uwagę na “The Bigger Picture”, które zgrabnie się rozwija od balladowych zwrotek, przez granie czadowe, a na końcu - dość podniosłe (druga zwrotka to jeden z nielicznych momentów na płycie naprawdę przykuwających uwagę); oraz odegrane z luzem “The Looking Glass”, z niezłą melodią oraz najciekawszą na płycie solówką Petrucciego.

piątek, 22 listopada 2013

Treściwą serią po Dream Theater cz. 2 - recenzje albumów Octavarium, Systematic Chaos oraz Black Clouds And Silver Linings

Octavarium
Wykonawcy:      James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Portnoy - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2005
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

To pierwsza tak nierówna płyta zespołu, ale niestety nieostatnia. Jest tu osiem nagrań, jedno 24-minutowe, jedno 11-minutowe, a pozostałe zdecydowanie krótsze. Od strony wykonawczej jest to nadal poziom bardzo wysoki, ale kompozycje momentami mocno kuleją, głównie na skutek braku jakichkolwiek zaskakujących rozwiązań. Wyczuwalny jest brak radości grania, obszerne fragmenty płyty są wyprane z emocji, a muzyka nie porywa. Urozmaicanie nagrań, zabawy tempem i rytmiką wyszły tutaj tylko gnieniegdzie, w związku z tym część nagrań jest nużąca. “The Root Of All Evil” jest zdecydowanie zbyt ociężałe, ballada “The Answer Lies Within” jest mdława, “I Walk Beside You” to marnej jakości pop, a patetyczne “Sacrificed Sons” ma niezłą melodię i ciekawie przyozdobione jest orkiestracjami, ale tempo jest o połowę za wolne, a część instrumentalna robi wrażenie odbębnionej. Także wokalnie jest słabiej niż na ostatnich płytach - czuć, że LaBrie momentami mocno się męczy (choćby refreny “These Walls” czy “Never Enough”), a w wyśpiewywanych frazach brakuje klarowności. Dużo jest klawiszy Rudessa, pojawia się także kwartet smyczkowy w “The Answers…” oraz orkiestra w “Octavarium” oraz “Sacrificed Sons”, ale tylko w tym ostatnim efekt jest naprawdę ciekawy. W sumie mamy tu modelowy przykład pożerania przez kapelę własnego ogona.
Magnum opus płyty jest nagranie tytułowe, choć nawet ono nie urzeka od początku do końca - floydowo-psychodeliczny początek generuje bardzo fajny klimat, ale trwa zbyt długo, podobnie jak początkowa, wolna część wokalna. Ale od 8. minuty jest to już granie bardzo dobre, a momentami wręcz znakomite z kapitalnymi basowymi wygibasami w “Medicate”, świetnym artrockowym feelingiem w “Full Circle” oraz świetną partią instrumentalną, nie stroniącą od wyścigów, ale jednocześnie klarowną. Do tego zadziorne i ciekawe melodycznie “These Walls” z gęściutkimi i lekkimi partiami Portnoya, kanciastym riffem i dobrą solówką (na koniec dzieją się fajne rzeczy z udziałem orkiestry - szkoda, że tego nie “pociągnięto”); dynamiczne i pokręcone “Panic Attack”, znów świetnie zagęszczone przez Mike’a oraz dynamiczne “Never Enough” - niby proste granie, ale z powerem i fajnymi, mechanicznymi riffami.

Systematic Chaos
Wykonawcy:      James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Portnoy - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2007
Ocena: po prostu dobra płyta - 6/10

Poziom utworów jest jeszcze bardziej rozstrzelony, niestety z przewagą grania mocno przeciętnego. Brakuje lekkości i dynamiki. Nagrania są jeszcze bardziej jednorodne, polotu w partiach gitarowych - brak, a Rudess przez większość płyty jest “zaginiony w akcji”. Czuć zmęczenie materiału, nagrania są rwane, bez płynności. Z jednej strony są tu najcięższe momenty w historii DT, a z drugiej - najbardziej spokojne i klimatyczne, ale nie zostało to ze sobą zmieszane, tylko serwowane jest osobno. W efekcie zamiast wielowątkowych kompozycji mamy granie jednowymiarowe, które po minucie zaczyna nużyć. Jest tu metalowa “łup-atologia” w postaci “Constant Motion” oraz “Dark Eternal Night” (choć tutaj niezła część instrumentalna), jest totalnie rozmemłane “Repentance”, jest nudna pierwsza połowa “The Ministry Of Lost Souls” oraz nieudany eksperyment z elektroniką w postaci “Prophets Of War”.
Mamy tutaj jednak jeden numer wręcz genialny, najlepszy od czasów “Train Of Thought” do dnia dzisiejszego, czyli dwuczęściowe “In The Presence Of Enemies”. Pierwsza część pełna rozmachu, a druga świetnie łącząca mrok z przestrzenią i dynamiką - szkoda, że zostało to na płycie podzielone, bo połączone razem daje jeszcze lepszy efekt niż jako otwarcie i zamknięcie płyty * (choć nic nie stoi na przeszkodzie, aby na odtwarzaczu CD wybrać “1” oraz “8” i cieszyć się kompozycją w całości). Na uwagę zasługuje także “Forsaken” - jeden z najbardziej nośnych numerów w historii DT - ma chwytliwy riff z charakterystycznym “poślizgiem”, dobrą melodię, odpowiedni poziom energii i fajne gitarowe “szczypanko” w zwrotkach.** No i druga połowa “The Ministry…” - mocno postrzępiona część instrumentalna - także zasługuje na uwagę.

* Taka wersja jest na DVD “Chaos In Motion”, mocno nierównym wykonawczo oraz pod względem jakości audio-wizualnej, ale ten kawałek (i kilka innych) wypadł rewelacyjnie - tu i tu.

** Warto zwrócić uwagę na wideoklip do tego nagrania, jest to bowiem zdecydowanie najciekawszy teledysk DT w historii. Zastosowano w nim technikę animacji rotoskopowej, znaną np. z obrazu “Przez ciemne zwierciadło”.

Black Clouds And Silver Linings
Wykonawcy:      James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Portnoy - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2009
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10

Właściwie można powtórzyć większość z opisów poprzednich dwóch płyt, tylko, że w każdym aspekcie trzeba dopisać, że jest jeszcze gorzej. Jeszcze słabsze są melodie, totalnie brakuje iskry i ciekawych pomysłów - jednym słowem: muzyczna pańszczyzna. Nagrania przeciętne zostały zastąpione przez słabe, natomiast znakomite - przez najwyżej “dobre z plusem”. Utwór najbardziej charakterystyczny dla tej płyty to “The Shattered Fortress” - muzyczny frankenstein, w którym zszyto mniej lub bardziej zmodyfikowane fragmenty z wcześniejszych części “alkoholowej sagi” Portnoya - takie kopiowanie zdecydowanie zespołowi nie przystoi. Całość jest nieco lżejsza niż trzy wcześniejsze albumy - perkusja i gitara są nieco wycofane, mało jest ciężkich riffów, dużo natomiast mamy lżejszych, rytmicznych partii.
Na uwagę zasługuje tylko art rockowe “The Count Of Tuscany” z ciekawą, horrorowatą historią, odegrane ze sporym rozmachem, z ciekawą rytmiką i rozlewającymi się klawiszami (choć środkowa nastrojowa partia, to nic innego jak gra na czas); oraz “The Best Of Times” z dużą dawką pozytywnej energii oraz ciekawą końcówką, będącą najlepszym instrumentalnym momentem na płycie.

środa, 20 listopada 2013

Treściwą serią po Dream Theater cz. 1 - recenzje albumów Metropolis p. 2: Scenes From A Memory, Six Degrees Of Inner Turbulence oraz Train Of Thought

Pięć wcześniejszych albumów zespołu opisywałem jakiś czas temu w nieco bardziej rozbudowanej formie (są tutaj: "Majesty Demos", “When Dream And Day Unite”, “Images And Words”, “Awake”, “A Change Of Seasons”, “Falling Into Infinity”). Stąd “Treściwą serią po Dream Theater” zaczynam od płyty numer sześć.

Metropolis p. 2: Scenes From A Memory
Skład: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; John Myung - bas; Mike Portnoy - perkusja; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe;
Rok wydania: 1999
Ocena: genialne, zachwycające; arcydzieło - 10/10

Obok “Images And Words” jest to najważniejszy i najlepszy album zespołu, a jednocześnie jeden z najwybitniejszych koncept-albumów w historii muzyki. Udało się tutaj po mistrzowsku zsynchronizować niebanalną warstwę tekstową* z kapitalną warstwą muzyczną, dzięki czemu w kategorii “dźwiękowej podróży” równać się z płytą może tylko “Operation: Mindcrime” Queensryche. Mnóstwo jest tu zmian klimatu, łamańców rytmicznych i instrumentalnych fajerwerków, ale całość połączono tak zgrabnie, tak płynnie wszystko się przenika, że poszczególne elementy zazębiają się jak w szwajcarskich zegarku. Muzyka płynie wartko i jest jak żywe srebro, a wszystkie przejścia między poszczególnymi motywami i klimatami są odegrane z wielką lekkością. Choć muzycznych popisów jest dużo, to są one mimo wszystko utrzymane w ryzach oraz podporządkowane opowieści i zaaplikowane z wielkim wyczuciem. Przy tym - niezależnie od stopnia komplikacji rytmicznych czy ciężaru riffów, całość pozostaje bardzo przejrzysta i przykuwa uwagę, a melodie momentalnie zapadają w pamięć. Muzycy znakomicie współpracują, co słychać szczególnie dobrze w partiach instrumentalnych, których jest tutaj pełno - wszystkie powykręcane na siódmą stronę i wszystkie rozkładają na łopatki. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Mike Portnoy, który ani na moment nie przestaje kombinować z rytmem, jest wszędzie i bębnie bardzo melodyjnie (nigdy tak bardzo pod tym względem nie zbliżył się do jednego ze swoich idoli - Neila Pearta); oraz Jordan Rudess, który w barwach DT nigdy nie był w lepszej formie. Wspomnieć trzeba też o stonowanym wokalu LaBrie, który bardzo dobrze odegrał role narratora i bohaterów. W sumie całość tworzy coś, co można określić mianem thrillera - wprawdzie bez wizji, ale za to z fenomenalną ścieżką dźwiękowo-wokalną, przy której 77 minut mija w mgnieniu oka i która porywa nawet po kilkuset przesłuchaniach.**
Najważniejsze momenty płyty to na pewno wybuchające przeszywającym riffem "Home" z genialną solówką Johna oraz mocno zakręcone instrumentale: "The Dance Of Eternity" oraz “Overture 1928”. Dalej melancholijne i zadumane "Spirit Carries On" z pięknym gitarowym solo, "Finally Free" z tkanym na gitarze wstępem i skrzypcami w tle oraz ilustracyjną partią instrumentalną; najagresywniejsze na płycie "Fatal Tragedy" oraz wręcz napastujące riffami i łomotem sekcji "Beyond This Life”***, ciekawie nasączone Zappą.
W sumie cieżko tu czegoś nie wymienić - album jest po prostu monolitem, gdzie każda cegiełka ma znaczenie, a wspomniane nagrania, to po prostu te, które szczególnie się wyróżniają.

* Dłuższe wyjaśnienia tu i tu.

** Zresztą porywa nie tylko słuchającego, ale także i sam zespół, co świetnie widać i słychać choćby na DVD “Scenes From New York”. Scena jest uboga, a efekty filmowe - żenujące, ale z taką werwą jak tutaj Dream Theater nie grali nigdy.

*** Genialną, blisko 20-minutową wersję tego nagrania można znaleźć na DVD “Live At Budokan" - rozdzielone na dwie części tu i tu.

Six Degrees Of Inner Turbulence
Skład: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; John Myung - bas; Mike Portnoy - perkusja; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe;
Rok wydania: 2002
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10

Dwupłytowe wydawnictwo składające się z pięciu regularnych, ale mocno rozbudowanych nagrań (nawet najkrótsze “Dissapear” trwa blisko 7 minut) oraz tytułowej suity, która trwa 42 minuty i zajmuje całą drugą płytę CD. Cechą charakterystyczną albumu jest bardziej przestrzenny sposób grania. Wyścigi instrumentów można tu czasem spotkać, ale generalnie muzycy zostawili sobie więcej miejsca - grają z większym rozmachem i mniej gęsto. Szczególnie wielkie pole do popisu ma tutaj John Petrucci, który zdominował długie fragmenty płyty. Dużo jest także agresji oraz partii niepokojących, co świetnie koresponduje z tekstami, które poruszają tematy tak poważne, jak alkoholizm, klonowanie czy wiara. W sumie pierwsza płyta była w momencie pojawienia się na rynku zdecydowanie najcięższym dokonaniem w historii zespołu (choć tym mianem nie cieszyła się długo) i tym mocniejszym kontrastem dla płyty drugiej. Suita to granie zdecydowanie lżejsze, utrzymane w rockowym klimacie, co przywołuje skojarzenia z “Falling Into Infinity” (choć kilka metalowych zaostrzeń się tu pojawia). Opowiada ona o sześciu osobach, które z różnych powodów przeżyły załamanie nerwowe i leczą się w zakładzie psychiatrycznym, i to zróżnicowanie klimatów wypadło tutaj bardzo wyraziście (muzyka jest wściekła, gdy mowa o wojennej traumie albo balladowo-wzruszająca, gdy matka wyraża swoją tęsknotę za córką).
Kluczowe nagrania to poszarpane, odegrane z piekielną wściekłością “Glass Prison", "Blind Faith" z pięknie pomrukującym basem Myunga i bardzo dynamiczną partią instrumentalną oraz niezwykle urokliwą fortepianową partią Rudessa. Do tego ciężkie i gęste “The Great Debate” (choć niepotrzebnie rdzeń nagrania obudowano blisko 5 minutami “gadulstwa”). Znakomicie rozwija się także "Misunderstood", szkoda tylko, że gdzieś w 2/3 czasu trwania zbyt mocno grzęźnie w psychodelicznym sosie. Jeśli chodzi o suitę, to nie można nie wskazać "Overture", które jest niesamowitą mieszanką metalowego młócenia z orkiestrowym rozmachem, progrockowego “About To Crash”, naładowanego smutkiem i melancholią “Goodnight Kiss” z przejmującą solówką Petrucciego oraz świetnego, podniosłego "The Grand Finale".

Train Of Though
Wykonawcy:      James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe; John Myung - gitara basowa; Mike Portnoy - instrumenty perkusyjne
Rok wydania: 2003
Ocena: znakomite i rewelacyjne; trzeba to mieć - 9/10

Na płycie mamy siedem kawałków i aż 70 minut muzyki: trzyminutowy "Vacant" i ośmiominutowy "As I Am" to wyjątki - reszta numerów przekracza próg dziesięciu minut. Trochę jest na tej płycie z "Falling Into Infinity", odrobina ze "Scenes From A Memory", chwilami słychać starą, dobrą Metallikę. Płyta jest bardzo równa - odstaje tylko “Vacant” oraz fragmenty “This Dying Soul” oraz “Endless Sacrifice”. Patrząc całościowo - jest to najcięższy album zespołu - wystarczy posłuchać początkowego riffu w "In The Name Of God", gitarowego grzania w “Honor Thy Father”, instrumentalnej części "Endless Sacrifice" czy przesterowanych, drapieżnych wokaliz Jamesa. W porównaniu do poprzedniej płyty, "TOT" ma także zdecydowanie więcej dynamiki, a przy tym jest bardziej chwytliwa i porywająca. Bardzo nośnych melodyjnie wersów jest tu naprawdę sporo, podobnie co poniektóre partie gitar (motyw przewodni “Stream Of Counsciosness” choćby) oraz klawiszy momentalnie i na długo zapadają w pamięć. Jest to także album najbardziej stonowany pod względem technicznym w całej historii Dream Theater - nacisk położono bardziej ciężar i agresję, a gdzieniegdzie - na budowanie nastroju. Najbardziej słychać to w grze Jordana Rudessa, który jest tu mniej widoczny niż na poprzednich albumach; rzadziej wygrywa swoje opętańcze pasaże, a częściej prezentuje klawiszowe tła i subtelniejsze wtrącenia.
Key tracks to z pewnością bardzo agresywne “Honor Thy Father", okraszone znakomitym tekstem**, a w części instrumentalnej wypełnione postrzępioną gitarą. Do tego instrumentalne i mocno zakręcone "Stream Of Counsciosness", ocierające się o klimaty jazzowe oraz te znane z dokonań Liquid Tension Experiment; oraz majestatyczne, potężne i nastrojowe "In The Name Of God". Patrząc całościowo świetnie wrażenie robi także "Endless Sacrifice" z rozpędzająca się częścią instrumentalną (pomimo rozlazłych pierwszych zwrotek) oraz "This Dying Soul" z orientalizującym motywem gitarowym i instrumentalną nawałnicą na koniec (pomimo nieudanych metalcore’owych akcentów).

* Jeden z moich ulubionych fragmentów: "Expecting everyone to bow and kiss your feet Don't you see respect is not a one way street Blaming everyone for all that you've done wrong I'll get my peace of mind when you hear this song". True story, niestety.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Obrazy i Słowa - Podziemny krąg (Chuck Palahniuk - powieść 1996; David Fincher - film 1999)

Zwykle układ jest prosty. Ktoś pisze książkę, która robi większy bądź mniejszy zamęt na rynku, a jakiś czas potem na jej podstawie powstaje film. W zdecydowanej większości przypadków bazowe dzieło zostaje pozbawione znacznej części treści, głównie z powodu ograniczeń czasowych. Konieczne są bowiem kompromisy, co często sprowadza się do usunięcia bądź agresywnego okrojenia wątków pobocznych, a czasem i tego głównego. W efekcie w dziewięciu przypadkach na dziesięć kino przegrywa ze słowem pisanym.
Książka i film “Podziemny krąg” to wyjątki.
Bieg wydarzeń, który sprawił, że oba utwory dorobiły się statusu kultowych, był mocno zapętlony. Chuck Palahniuk napisał powieść w czasie wolnych popołudni i ukazała się ona na rynku w roku 1996. Choć jakimś tam echem się odbiła, to bestsellerem zdecydowanie się nie stała. Trzy lata później “na tapetę” wziął książkę David Fincher, którego film także szału nie wywołał, a wynik finansowy można wręcz nazwać rozczarowującym (koszty 63 mln USD, a ogólnoświatowe wpływy - ok. 100 mln). Dopiero, gdy film trafił na DVD i uruchomiona została machina poczty pantoflowej, liczba fanów (nie tylko samego filmu, ale i idei *) zaczęła rosnąć w tempie lawinowym. Tak, jak na popularności zyskiwał film, tak i coraz głośniej było o Palahniuku.
Bohaterem “Podziemnego kręgu” jest pracownik korporacji, z którego monotonia egzystencji wysysa całą energię życiową. Wewnętrzną pustkę próbuje zapełnić obsesyjnie kupując, a jedynym sposobem na uleczenie permanentnej bezsenności jest uczestnictwo w różnorakich grupach wsparcia. Ich terapeutyczne oddziaływanie kończy się jednak wraz z pojawieniem się na zajęciach Marli Singer, dla której są one rozrywką i odskocznią od codziennego życia. Od ponownego wpadnięcia w szpony insomnii ratuje go spotkany w samolocie Tyler Durden. Człowiek, który wszystko robi po swojemu, w obsceniczny sposób odgrywa się na finansowej elicie społeczeństwa, a konwenanse są dla niego pustym słowem. Mieszka w rozpadającej się ruderze, a na życie zarabia produkując mydło z “naturalnych” składników. Pewnego wieczoru bohaterowie rozpoczynają bójkę, która doprowadza do powstania tytułowego “Podziemnego Kręgu”, a ten szybko rozwija się w coś, co przerośnie bohatera. A w centrum całego zamieszania znajdzie się pełen wybuchowych emocji trójkąt, złożony z narratora, Marli i Tylera.
I Palahniuk i Fincher pokazują społeczeństwo w bardzo krzywym, mocno przybrudzonym zwierciadle, w którym wypada ono bardzo antypatycznie, a sama historia ma wydźwięk mroczny, dość dołujący, często wręcz nihilistyczny. Jest to bardzo mocna krytyka bezmyślnego konsumpcjonizmu, jako sposobu na zapełnienie pozbawionej sensu i uczciwości egzystencji. Choć w realnym świecie sprawy nie zaszły jeszcze tak daleko, to czy można się nie zgodzić, że już teraz “kupujemy rzeczy, których nie potrzebujemy, za pieniądze, których nie mamy, aby zaimponować ludziom, których nie lubimy.“ (to wersja z filmu; w książce ubrano to w nieco mniej zgrabny sposób **)? Ale to co mamy tutaj jako przeciwwagę, czyli anarchistyczny bunt “zwykłych ludzi”, podlany przemocą i sformalizowany według wojskowego drylu, też nie jest dobrym rozwiązaniem. Trzeciej drogi Palahniuk, ani Fincher nie pokazują.
Amerykański reżyser zekranizował książkę bardzo wiernie, usuwając z niej właściwie tylko jeden istotny wątek, czyli pisane przez bohatera haiku. Kilka motywów zmodyfikował, ale tak, aby nie zaburzyć całej historii (w niektórych przypadkach pomysły są lepsze niż w książce - jak scena z przełożonym narratora; w innych - nieco gorsze - jak wyjaśnienie źródła pochodzenia tłuszczu do robienia mydła). Bardzo dużo dodał także od siebie i właściwie wszystkie wprowadzone przez niego sceny, trzeba zaliczyć do najmocniejszych momentów filmu (fenomenalna scena rozbicia samochodu z hipnotyzującym podkładem muzycznym; scena z Lou czy też z rozbrajaniem bomby). A przecież mógł Fincher iść po najmniejszej linii oporu, bo w samej książce pełno jest świetnych, bardzo intensywnych scen, które energicznie kopią w żołądek (genialna scena z oparzeniem). Na szczęście - nie poszedł i to do tego stopnia, że zakończenia są zupełnie inne, w dodatku sam Palahniuk przyznał, że wersja Finchera bardziej mu się podoba.
Bardzo przydało się także doświadczenie reżysera z teledyskami. Narracja Palahniuka jest bardzo intensywna, ale często lapidarna - jedno krótkie i mięsiste zdanie goni następne. W filmie tą bardzo treściwą narrację uzupełniają bądź zastępują przybrudzone i bardzo dynamicznie zmontowane zdjęcia (“prezentacja” Tylera czy samolotowe podróże pokazane w wideoklipowym rytmie), podlane mocną, transową muzyką Dust Brothers (od kilku lat znanych jako The Chemical Brothers). Świetnie wypadają także pomysły wizualne Finchera (“meblowanie” mieszkania meblami IKEA, rozchodzenie się gazu), a także duża ilość “smaczków”, które pokazują wielką pomysłowość Finchera.***
Ale przy całej, świetnie wymyślonej i przedstawionej - czy to słowem, czy obrazem - historii, siła rażenia “Podziemnego kręgu” byłaby o połowę mniejsza, gdyby nie mistrzowsko wykreowane przez Palahniuka główne postacie oraz interakcje między nimi. Całą trójka jest niezwykle wyrazista, charakterystyczna oraz - pomimo tego, że każdej brakuje co najmniej dwóch klepek - wiarygodna. Jeszcze większe wrażenie robią bohaterowie filmu - koncertowo gra zarówno Norton, jako zdezelowany psychicznie i fizycznie yuppie; Pitt, jako bóg anarchii, jak i Bonham Carter jako aspołeczna neurotyczka. Chemią, którą naładowany jest ten trójkąt można by obdzielić kilkanaście innych filmów. Świetnie wygrane są także wszystkie sceny podlane czarnym humorem, a ilość kapitalnych dialogów, monologów i one-linerów, które momentalnie zapadają w pamięć, jest wręcz zatrważająca (część jest w książce oryginalnie, a część dodano w filmie ****). Oceny, na ile “oddali” oni charakter postaci książkowych się nie podejmuje, gdyż trzeba byłoby najpierw przeczytać książkę, a dopiero potem sięgnąć po film. Jeśli kolejność jest odwrotna, to nie da się wymazać z głowy filmowych scen i czytając pierwsze słowa powieści w głowie wyświetla się obraz Nortona zgniecionego w uścisku Meat Loafa, przy słowie Durden automatycznie pojawia się zadowolony z siebie Pitt, a gdy mowa o Marli, to widzi się wielkie oczy i zwichrowaną fryzurę Bonham Carter.
W sumie mamy więc mocną książkę oraz mocne kino związane unikalną symbiozą. Oba utwory świetnie się uzupełniają, dobudowując kolejne klocuszki do historii i zlewając się w jedną słowno-wizualną opowieść. Bez dwóch zdań jest to jeden z najlepszych duetów książkowo-filmowych w historii.


Książka - znakomite i rewelacyjne; trzeba to przeczytać - 9/10
Film - genialne, zachwycające; arcydzieło - 10/10


* Po premierze filmu w kilku miejscach w USA pojawiły się “kluby walki” wzorowane na Podziemnym Kręgu.


** Brzmi to tak: Reklama sprawia, że ci ludzie uganiają się za samochodami i ciuchami, których nie potrzebują. Całe pokolenia wykonywały znienawidzoną pracę po to, żeby móc kupić rzeczy, które nie są im naprawdę potrzebne.


*** Do poczytania tutaj oraz tutaj


**** Mój top:
"You fuck me, then snub me. You love me, you hate me. You show me your sensitive side, then you turn into total asshole! Is that a pretty accurate description of our relationship, Tyler?"
(zostawiam w oryginale, ponieważ po polsku traci rytm i siłę rażenia).
“Ze spluwą w ustach wymawia się tylko samogłoski."
“Musisz rozważyć możliwość, że Bóg cię nie lubi, nigdy cię nie chciał, a najprawdopodobniej cię nienawidzi.”
“Nie jesteś swoją pracą,nie jesteś ilością swych pieniędzy w banku, nie jesteś samochodem, który prowadzisz,  nie jesteś zawartością swojego portfela…”. W filmie: “Twoja praca to nie ty. Ilość pieniędzy, jaką masz w banku, to nie ty. Samochód, jakim jeździsz, to też nie jesteś ty. Ani zawartość twojego portfela. Ani nawet twoje pieprzone portki. Jesteś rozśpiewanym, roztańczonym odpadkiem tego świata.”
“Jedynie po katastrofie możemy zostać wskrzeszeni.
– Dopiero, kiedy wszystko stracisz – mówi Tyler – masz swobodę robienia wszystkiego, co chcesz. “
“A potem jesteś uwięziony w swoim uroczym gniazdku i stajesz się własnością rzeczy, które kiedyś były twoją własnością. “ W wersji filmowej: “Rzeczy, które posiadasz, w końcu zaczynają posiadać ciebie.”
“Na dłuższą metę współczynnik przeżycia dla wszystkich spada do zera.“

No i cały, kapitalny dialog w samochodzie zakończony wykrzyczanym “Just let go!”; oraz wszystkie podsumowujące wtrącenia narratora w stylu “Jestem złamanym sercem Jacka”, “Jestem zmarnowanym życiem Jacka” etc.

środa, 13 listopada 2013

Treściwą serią po Chickenfoot - recenzje płyt Chickenfoot I oraz Chickenfoot III

Pacyfka i kurza stopa. Od momentu, gdy to skojarzenie się pojawi, ciężko się od niego uwolnić. Chickenfoot to była na początku tylko żartobliwa nazwa, którą dla swojego projektu wymyślili Sammy Hagar, Michael Anthony (ładnych parę lat łupali razem w Van Halen) oraz Chad Smith (Red Hot Chili Peppers). Ale "imię" kapeli tak szybko się rozpowszechniło, że nie było sensu wymyślać czegoś innego. Pozostało jeszcze tylko obsadzić stanowisko gitarzysty. Tutaj wybór padł na Joe Satrianiego, z którym Hagar i Anthony współpracowali kilka lat wcześniej w ramach projektu Planet Us. Głośne nazwiska oraz odpowiednio wysoki poziom muzyki sprawiły, że oba dotychczasowe albumy zostały ciepło przyjęta i dobrze się sprzedawały (“jedynka” otrzymała  status Złotej płyty w USA i Kanadzie). Chociaż Smith i Satriani mają co robić poza Chickenfoot (tego pierwszego na koncertach czasami zastępuje w związku z tym Kenny Aronoff), to jak na razie wygląda na to, że panowie dobrze się bawią wspólnym graniem, więc pewnie jeszcze kilkoma albumami nas uraczą.


Chickenfoot I
Skład: Sammy Hagar - wokal; Joe Satriani - gitara; Chad Smith - perkusja;
Michael Anthony - bas;
Rok wydania: 2009
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10


Rockowe granie z gitarą w roli głównej. Gdy trzeba Satriani oczywiście gra "zespołowo" - daje świetne podkłady i krzesze ostre, mocne riffy, ale w każdym numerze może sobie też poszaleć wygrywając typowe dla siebie, melodyjne, ale technicznie zaawansowane solówki i przejścia. W porównaniu z jego solowymi płytami mniej jest tutaj jego gładkich, “śpiewających” zagrywek, a więcej zadziorności i ciężaru. Hagar dalej ma moc w głosie, śpiewa siłowo i sporo wrzeszczy, także w ramach ozdobników, co brzmi ciekawie i zadziornie, a pary nie brakuje mu ani przez moment. Sekcja jest tu zdecydowanie od trzymania rytmu - Smith gra mocno, bez kombinowania, podobnie jak Anthony (choć w takim “Turnin’ Left” pyka kapitalnie). Muzyka jest dość chwytliwa, zadziorna, z odpowiednią dawką energii i luzu, czasem z odrobiną funkującego rozbujania. Ten pierwszy element na pewno jest nadrzędny - wyraźnie słychać, że kwartet chce, żeby nagrania wpadały w ucho, a że robi to nienachalnie, z wyczuciem (poza “My Kinda Girl”), a nagrania są przemyślane i dopracowane, to całość wyszła bardzo udanie. Wprawdzie bezbarwne nagrania się trafiają, ale nie ma ich dużo (“Runnin’ Out”, “Learning To Fall” też “nie chwyta”).
Znakomite "Future In The Past" w którym partie akustyczne przeplatają się z funkującymi, a orientalizujące z rockowymi. Chwytliwe "Sexy Little Thing" z rozbujanym basem oraz zadziorne i mocno zamotane "Soap On A Rope" z ostrą jak brzytwa gitarą. Do tego "Down The Drain" z najcięższymi na płycie riffami, które momentami brzmią tak, jakby wylazły spod palców Iommiego; wyluzowane “Oh Yeah” oraz gęste i ciekawe rytmicznie "Turnin' Left".


Chickenfoot III
Skład: Sammy Hagar - wokal; Joe Satriani - gitara; Chad Smith - perkusja;
Michael Anthony - bas;
Rok wydania: 2011
Ocena: po prostu dobra płyta - 6/10


Na swojej drugiej płycie, nazwanej dla zmylenia “III” (między innymi o tym opowiada tutaj Sammy Hagar), zespół nadal prezentuje nam klasycznie hard rockowe klimaty, choć muzyka uległa pewnemu uproszczeniu, a także lekko złagodniała. Numery są średnio około 60 sekund krótsze niż te na debiucie i w większości trwają koło 4 minut z haczykiem. Brzmienie jest bardziej AOR'owe, bardziej radiowe, co nie zawsze wyszło dobrze nagraniom (“Alright Allright”). Satriani nie gra tak wyraziście, ani tak ostro, a momentami ciężko, jak na debiutanckim albumie. Gitara jest zdecydowanie mniej wyrazista i pochowana po kątach, a jakiejś bardziej zapadającej w pamięć solówki trudno się tutaj doszukać. Hagar także powstrzymuje się od wrzasków, często sięgając po bardziej delikatne środki wyrazu (“Different Devil”, “Come Closer”, “Dubai Blues”, “Something Going Wrong”). Dodatkowo - pojawia się także sporo chórków, które jeszcze bardziej “zmiękczają” muzykę. Nieco lepiej słychać bas i perkusję, zresztą mocne nastawienie na rytmikę, to w ogóle cecha charakterystyczna albumu, bo także riffy Joe’go nie są takie pogięte i dynamiczne, tylko silnie zrytmizowane,
Najlepsze numery to chwytliwe "Different Devil" z mocnym basem; rytmiczne "Dubai Blues"; southern rockowe, spokojne "Something Going Wrong" oraz relatywnie najbardziej zadziorne. "Up Next". No i ballada "Come Closer" też ma swój urok, choć jest na granicy cukierkowatości.

piątek, 8 listopada 2013

Obrazy i Słowa - Gra Endera (Orson Scott Card - powieść 1985; Gavin Hood - film 2013)

“Gra Endera” to jedna z klasycznych i kultowych powieści sci-fi. Z nagrodami bywa różnie - nie zawsze otrzymują je dzieła wybitne, ale w tym przypadku fakt zagarnięcia obu najważniejszych dla książek z gatunku sci-fi oraz fantasy - Hugo oraz Nebuli - był w pełni zasłużony.
Bohaterem historii jest Ender Wiggin - chłopiec, który trafia do Szkoły Bojowej i w opinii swoich nauczycieli-dowódców jest jedynym, który może pokonać Robale (Formidy) - obcą rasę, która kilkadziesiąt lat wcześniej zaatakowała Ziemię. Na każdym etapie szkolenia przed chłopcem piętrzą się problemy - pojawiające się naturalnie bądź sztucznie kreowane - które będą wymagały żelaznej woli, inteligencji i bezwzględności, a jednocześnie Ender musi znaleźć sobie sojuszników, bez których walki wygrać nie może. Tymczasem na Ziemi jego brat i siostra toczą internetową rozgrywkę, która ma wynieść jedno z nich na szczyty władzy.
Choć jest to bezdyskusyjna klasyka fantastyki, równocześnie jest to także po prostu opowieść o dojrzewaniu i samodoskonaleniu się. Ender na każdym kroku musi udowadniać swoją wartość, jego życie cały czas toczy się w wielkim napięciu, nie ma chwili odpoczynku, a jednocześnie czuje na sobie wielką odpowiedzialność - jest przecież wybrańcem. Cała otoczka związana z Robalami, treningami w stanie nieważkości, grami i testami, które mają pomóc w rozwoju zdolności przywódczych u bohatera jest bardzo poukładana i pomysłowa. A to, co jest najlepsze, to sposób w jaki Card wniknął w umysł młodego chłopca. Jego przemyślenia są niezwykle wiarygodnie - nie są ani infantylne, ani zbyt wyszukane. Czytając, cały czas ma się wrażenie, że mamy do czynienia z osobą bardzo inteligentną, bardzo ambitną, ale jednak dzieckiem, które nieraz spróbują złamać inni uczniowie lub nauczyciele. Świetnie, bardzo realistycznie prezentują się też interakcje z "wrogami" i przyjaciółmi Endera - każde działanie jest logiczne i ma swoje podstawy. Książka napisana jest żywym, dynamicznym językiem, często też “gościmy” w głowie bohatera, podsłuchując jego myśli, co zwiększa ładunek emocji i sprawia, że choć Ender ma swoje wady, to trzyma się mocno kciuki nawet nie tyle za to, by uratował ludzkość, ale dlatego, że życzy mu się sukcesu i końca “szkoleniowych tortur”. Równolegle obserwujemy jak w ogólnoświatowej sieci rodzeństwo Endera prowadzi z pełnym wyrachowaniem polityczno-społeczny dialog, co stanowi świetną przeciwwagę dla historii ich brata. A na koniec mamy kapitalne, totalnie zaskakujące zakończenie, przy czym - z powodów wyżej wymienionych - książkę czyta się znakomicie nawet gdy wiemy, co się wydarzy.

Ekranizacja tak głośnej i udanej książki była kwestią czasu, a medialny szum towarzyszył filmowi od samego początku. Powody były różne - pojawiały się zarzuty, że książka jest nazistowska; że dzieci zabijają w niej dzieci; że jest to kopia “Harry’ego Pottera” i “Igrzysk śmierci” (obie serie bardzo cenię, ale wiadomo kto był pierwszy), wreszcie zarzuty tyczące samego Carda (jest praktykującym mormonem, który jawnie wypowiada się choćby przeciwko małżeństwom homoseksualnym, co oczywiście w tym środowisku fanów mu nie przysparza).

W końcu film trafił na ekrany i okazało się, że jest to naprawdę dobre, choć nierówne kino. Pewne było, że nie uda się zmieścić wszystkiego z książki “jeden do jednego”, ale jednak ubytki w fabule są bardzo duże. O ile usunięcie całkowicie motywu “blogującego” rodzeństwa Endera jest przykre (był intrygujący i dawał książce lepszy balans), ale jednocześnie zrozumiałe, to z bardzo pobieżnym potraktowaniem, lub wręcz usunięciem, znacznej ilości wątków trudno się pogodzić. W książce jakieś 70% treści przedstawia historię Endera przed przystąpieniem do “finalnych egzaminów” - w tym czasie pozyskuje sprzymierzeńców, uczy się dowodzić - by w końcowej partii zbierać owoce tego, co miało miejsce wcześniej. W filmie proporcje zamieniono na jakieś 50/50, co sprawiło, że kluczowa część fabuły jest mocno okrojona, w efekcie czego nie czuje się tych wszystkich przeszkód, które hartowały chłopca i ma się wrażenie, że wszystko przychodzi mu o wiele za łatwo. Przykładowo, z serii pojedynków w sali treningowej, na ekran przeniesiono tylko dwa, gra myślowa została obcięta o jakieś 90%, a scena spotkania Valentine i Endera na Ziemi sprowadza się do minutowej sekwencji, w której bohaterowie wymieniają po raptem kilka zdań. Jest to o tyle niezrozumiałe, że film trwa raptem 114 minut - spokojnie można było dołożyć jeszcze ze 30 i uzupełnić sporo luk - aktualnie 2,5 godzinny film nie jest przecież żadnym ewenementem. Myślę, że gdyby reżyserię powierzono bardziej doświadczonemu reżyserowi niż Gavin Hood (którego jedynym dobrym filmem jest “Tsotsi”; poza tym średni “Transfer”, słabe “Wolverine”, a na “W pustyni i w puszczy” spuśćmy może zasłonę milczenia), to film mógłby sporo zyskać. Przykładowo, zabieg tak prosty jak dodanie od czasu do czasu komentarzy Endera z offu, w których wspominałby o swoich odczuciach świetnie uzupełniłoby to, co widzimy na ekranie.

Aktorstwo jest ogólnie na poziomie dobrym, choć jest bardzo, bardzo nierówne. Bez dwóch zdań najmocniejszy punkt to Ben Kingsley. Mazer Rackham pojawia się w sumie raptem przez kilkanaście minut, w dodatku postać jest mocno przerysowana - to legendarny bohater Ziemian i bezwzględny nauczyciel - ale każda scena z jego udziałem wypada znakomicie i jest pełna napięcia. Bardzo dobrze sprawuje się też Asa Butterfield w roli głównej (co nie było takie pewne, bo w “Hugo i jego wynalazek” był słabiutki), dobrze wypada też Hailee Steinfeld w roli Petry i Abigail Breslin w roli Valentine. Z drugiej strony sporym zawodem są sceny z udziałem pułkownika Graffa oraz major Anderson (Anderson jest czarnoskórą kobietą - ech, ta amerykańska polityczna poprawność) - ani Harrison Ford, ani Viola Davis nie wypadli do końca wiarygodnie, a interakcje między nimi z pewnością nie zostały w pełni wykorzystane. Nie ma między nimi chemii, nie czuć napięcia, postacie są papierowe i pozbawione książkowych niuansów. Kilka innych wypada z kolei z lekkością solidnego drewnianego kloca, jak sierżant Dab (na punkcie salutowania to Amerykańce mają prawdziwego hopla, vide choćby całkiem świeże “1000 lat po Ziemi”) czy Bernard, a postać Bonzo - choć w sumie nieźle wykreowana - chyba za bardzo poszła w karykaturę, także przez wygląd Moisesa Ariasa. Aktorów grających inne, bardzo ważne w książce osoby (Groszek, Dink, Alai, Peter) trudno oceniać, gdyż pojawiają się na ekranie zbyt krótko.

Strona wizualna to mocny atut filmu. Wyśmienicie prezentują się zarówno Szkoła Bojowa, planeta odbita Robalom, jak i pewne pojedyncze sceny (bardzo malowniczo ukazane starty wahadłowca). Choć sekwencji na Sali Treningowej jest w sumie mało, to wypadają bardzo dobrze - efektownie i wiarygodnie. Sceny walk w kosmosie także prezentują się świetnie - mają odpowiednią dynamikę, a ilość fajerwerków nie przysłania ich sensu. Dobry montaż i efekty dźwiękowe także robią swoje.

W sumie książka to absolutny top wśród książek sci-fi. Film wprawdzie jej nie dorównuje - wiele wątków pominięto, inne poprzestawiano, przez co sprawia on wrażenie uproszczonego. Jednak, to co pozostało na ekranie prezentuje wystarczająco dobry poziom, by “Grę Endera” oglądało się z przyjemnością, a te niecałe dwie godziny zleciały błyskawicznie.
Ciekawy jestem czy film doczeka się kontynuacji. Wyniki finansowe na razie nie zachwycają, bo chociaż obraz zajął w weekendy otwarcia pierwsze miejsca w box-office i w Stanach i w Polsce, to zarobione kwoty nie powalają na kolana (27 mln z haczykiem zarobione w USA to dopiero 35. otwarcie tego roku), szczególnie jeśli uwzględnimy duży budżet (110 milionów). W dodatku druga część sagi - “Mówca umarłych” to książka równie znakomita jak “Gra” (też zdobyła dublet - nagrody Hugo i Nebula), ale do sfilmowania jeszcze trudniejsza - mniej efektowna, stonowana, a jednocześnie - wcale nie mniej wymagająca od strony efektów wizualnych.

PS. Wersja z napisami jest jedyną słuszną. Przy okazji oglądania trailera z polskim dubbingiem ciężko się zdecydować czy spaść z krzesła ze śmiechu czy przeprowadzić seppuku.

Książka - genialne, zachwycające; arcydzieło - 10/10
Film - jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

czwartek, 7 listopada 2013

Treściwą serią po Black Country Communion - recenzje płyt Black Country Communion 1, 2 oraz Afterglow

Żywot Black Country Communion - jak to często bywa w przypadku supergrup - był krótki, ale jednocześnie intensywny. Zespół powstał z inicjatywy Glenna Hughesa oraz Joe Bonamassy, którzy już w 2006 roku zaczęli snuć plany dotyczące przyszłej współpracy. Gdy spotkali się trzy lata później podczas koncertu w Los Angeles klamka zapadła, a uzupełnienie zespołu o Jasona Bonhama oraz Dereka Sheriniana zaproponował Kevin Shirley, producent Bonamassy (ale także “Falling Into Infinity” Dream Theater z Derekiem w składzie). W takim, mocno rozstrzelonym wiekowo składzie (Hughes to rocznik '51, Sherinian i Bonamassa - '66, a Bonham - '77, czyli pierwszy mógłby być spokojnie ojcem ostatniego) zespół zarejestrował trzy albumu i sporo pokoncertował. Niestety, już w trakcie nagrywania ostatniej płyty atmosfera między wokalistą i gitarzystą była mocno napięta, a w marcu 2013 roku Joe ogłosił odejście z zespołu (oficjalnym powodem było kolidowanie planów solowych z planami BCC). A ponieważ jednocześnie zabronił on używania nazwy zespołu bez swojego udziału, było pozamiatane. Później Glenn zapowiedział jeszcze, że on wraz z pozostałymi członkami grupy najprawdopodobniej powrócą pod innym szyldem.
Niezależnie czy z tych planów coś wyjdzie czy nie, to Black Country Communion bez wątpienia było projektem niezwykle ciekawym, a jeśli chodzi o klasyczne hardrockowe brzmienie, to w ostatnich kilkunastu latach ciężko znaleźć coś lepszego od dwóch pierwszych płyt zespołu.


Black Country Communion
Skład: Glenn Hughes - wokal, bas; Joe Bonamassa - gitara, wokal; Jason Bonham - perkusja; Derek Sherinian - instrumenty klawiszowe;
Rok wydania: 2010
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10


Klasyczny hardrockowy album. Wszystko jest tu poukładana zgodnie ze standardami - mamy nagrania krótkie, jest konkretnie, są numery chwytliwe, są balladowe, a także dłuższe i bardziej rozbudowane. Bonham bębni mocno i z powerem, a Hughes często gra jak druga gitara, wygrywając sporo gęstych partii, co w połączeniu z mocnymi riffami lub szybkimi, technicznymi cięciami gitary daje bardzo fajny efekt. Bonamassa gra generalnie nieco ciężej niż na solowych płytach, ale akcentów bluesowych także pojawia się sporo, czasem dominując utwór (“Medusa”, “The Revolution In Me”), a czasem uwidaczniając się w postaci zagrywki, ozdobnika czy bardziej rozbudowanej solówki (“The Great Divide”, “Down Again”, “Song Of Yesterday”). Gardziel Glenna trzyma formę - jego wokal brzmi mocno i świeżo, czego nie zawsze można powiedzieć o jego równolatkach. Wielka szkoda, że tak słabo wykorzystany jest Sherinian, którego w większości numerów po prostu nie słychać, a pograć może sobie tak naprawdę tylko w 11-minutowym "Too Late For The Sun" i trochę w "The Revolution In Me". Nagrania dobre, równe, choć niektórym brakuje feelingu i odrobiny rockowego szaleństwa.
Wśród najmocniejszych numerów jest z pewnością rozbudowane "Song Of Yesterday" ze świetnymi orkiestracjami, odpowiednim powerem,  postrzępionym riffem i rozpędzającą się końcówką. Inne najjaśniejsze punkty to mocno skontrastowane "Medusa" (cover Trapeze, grupy Hughesa); odegrane z niesamowitym powerem i feelingiem "Sista Jane", konkretne "Down Again" oraz chwytliwe "One Last Soul".


Black Country Communion 2
Skład: Glenn Hughes - wokal, bas; Joe Bonamassa - gitara; Jason Bonham - perkusja;
Derek Sherinian - instrumenty klawiszowe;
Rok wydania: 2011
Ocena: znakomite i rewelacyjne; trzeba to mieć - 9/10


Album bardziej wyrazisty, niezwykle dopracowany i mocniej skontrastowany. Gitarowe riffy są znacznie cięższe i ostrzejsze W niemal każdym nagraniu mamy też znakomite solówki (szczególnie warto zwrócić uwagę na te w “Little Secret”, “Save Me”, “Smokestack Woman” oraz “Cold”). Hughes gra mocniej, żwawo i bardziej zdecydowanie. Nagrania są bardziej poukładane i praktycznie każde z nich okraszone jest taką linią melodyczną, która mocno zapada w pamięć. Jest tutaj także więcej luzu i rockowej zaciekłości, a jednocześnie zdecydowanie bogatsze jest brzmienie - więcej jest akcentów bluesowych, więcej zwolnień z akustyczną gitarą bądź delikatnymi klawiszami, pojawia się także sporo keybordowych orkiestracji (w przeciwieństwie do debiutu Sherinian wprawdzie nadal nie szaleje, ale jest mocno słyszalny w praktycznie każdym nagraniu). W sumie tworzy to naprawdę porywającą mieszankę i jedną z najlepszych rockowych płyt w ostatnich latach.
"The Battle For Hadrian's Wall" z kapitalną gitarą akustyczną i wzmocnieniami w refrenie; znakomity bluesior "Little Secret" (nagrany w hołdzie dla Gary Moore'a) oraz przechodzące od bluesowego stonowania do rockowej zadziorności, okraszone ognistą solówką Bonamassy "Cold". Chwytliwe "An Ordinary Son", "Save Me' z ciekawymi, orientalnymi orkiestracjami i klimatycznym wstępem, konkretne "Crossfire" oraz zadziorne "Smokestack Woman".


Afterglow
Skład: Glenn Hughes - wokal, bas; Joe Bonamassa - gitara; Jason Bonham - perkusja;
Derek Sherinian - instrumenty klawiszowe;
Rok wydania: 2012
Ocena: po prostu dobra płyta - 6/10


Płyta mniej zróżnicowana i spokojniejsza. Mało jest tu wycieczek w stronę bluesa, mniej orkiestracji, mniej aranżacyjnych smaczków. Album nie jest tak wypełniony konkretnym, rockowym zadziorem i energią. Sporo za to mamy balladowych zwolnień, często z gitarą akustyczną w roli głównej. Wokal nie brzmi tak mocno i nie ma tylu wydarć co wcześniej. Podobnie spadła ilość gitarowych popisów Bonamassy. Sekcja jest także nieco delikatniejsza, momentami za to z lekka funkuje. Melodie są niezłe, ale wyraźnie słabsze niż na poprzednich płytach. Znów zmniejszono udział klawiszy - Sherinian niby jest, ale brakuje partii tak wyrazistych jak na “2”. Choć album jako całość się broni, to trzeba przyznać, że jest on znacznie słabszy od poprzednich. Części kompozycji brakuje ikry, jest też kilka wypełniaczy, które nie wzbudzają jakichkolwiek emocji.
Mocarne "Crawl" z kapitalna kłótnią gitarowo-klawiszową; spokojne, ale wzmocnione w refrenie "The Circle”; ciekawe rytmicznie "Common Man" ze świetną partią instrumentalną, w której są i gitarowe wygibasy, i klawisze, i funkowe rozbujanie; oraz momentami mocno rozmarzone "Afterglow".

poniedziałek, 4 listopada 2013

Treściwą serią po Black Sabbath cz. 8 - recenzja płyty 13

13
Skład: Ozzy Osbourne – wokal; Tony Iommi – gitara; Geezer Butler – bas; muzyk sesyjny: Brad Wilk – perkusja;
Rok wydania: 2013
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10

W składzie niemal klasycznym (brakuje tylko Warda) zespół funduje nam do bólu klasyczną w brzmieniu płytę. Takich riffów jak na “13” Iommi nie grał od bardzo dawna - jest potwornie ciężko, wolno, mrocznie i chropowato. Sporo jest także ciekawego “mielenia” - dość surowego i rozimprowizowanego, co kojarzy się z debiutancką płytą zespołu (“Damaged Soul”, “End Of The Beginning”, “Age Of Reason”). Ozzy także jest w wysokiej formie, łapie wszystkie górki i doły, w porównaniu z klasycznymi pozycjami kapeli śpiewa jednak nieco dynamiczniej, brzmiąc podobnie, jak na swoich solowych albumach. Bas jest, jak na Butlera, raczej słabo słyszalny - gra on głównie “zgodnie” z perkusją i ciężko się doszukać jakiś bardziej wyrazistych smaczków. Nie zmienia to faktu, że razem z Wilkiem grają solidnie i na dobrym poziomie. Album ma odpowiednią moc oraz energię i te kilkadziesiąt minut muzyki, to swego rodzaju wehikuł czasu, dzięki któremu można się przenieść 40 lat wstecz. Jest to świetne uczucie i głównie ono sprawia, że pierwsze dwa-trzy odsłuchy “13” są wręcz zachwycające.
Potem niestety pojawiają się pierwszy rysy. Przede wszystkim zbyt mało jest tu zabawy z tempem, a te przyspieszenia, które się od czasu do czasu pojawiają, są mało zaskakujące (pojawiają się dokładnie tam, gdzie można się ich spodziewać). Nieco do życzenia pozostawia także melodyka linii wokalnych, a choć trudno niby zarzucić zespołowi wtórność (skoro w swoim czasie zdefiniowali ciężkie granie), to jednak momentami zbyt mocno cytują oni tutaj samych siebie (“End Of The Beginning”, “Zeitgeist” czy “Damaged Soul” to wszystko numery co najmniej na poziomie, ale ciężko się uwolnić od bardzo mocnych skojarzeń z - odpowiednio - “Black Sabbath”, “Planet Caravan” oraz “Warning”). Trzeba też zwrócić uwagę na to, że regularna wersja “13” wypada znacząco słabiej od wersji Deluxe. Na dodatkowej płycie można znaleźć trzy nagrania, zdecydowanie szybsze, bardziej kanciaste, brzmiące bardziej nowocześnie, momentami wręcz brutalnie (czyżby wpływy Brada Wilka?). Szkoda, że nie zmieszano tych kawałków z regularnymi (w sumie byłoby to raptem 69 minut muzyki), ewentualnie - nie dokonano innych wyborów (trzy nagrania bonusowe zamiast “Zeitgeist” oraz “Loner”). Wprawdzie pomimo tych uwag, “13” nadal pozostaje albumem bardzo dobrym, ale wrażenie niedosytu pozostaje.
Zdecydowanie najlepsze na płycie jest mocno depresyjne, nasączone przybrudzoną psychodelią “Damaged Soul” z niesamowitym, pozakręcanym w hendrixowskim stylu, riffem i surowymi, rozbudowanymi wycinankami Iommiego oraz stoner rockowe “Pariah” z zabójczym riffemm, najlepszą na płycie melodią i solówką Iommiego. Do tego wolne i mroczne “End Of The Beginning” ze świetnym przyspieszeniem, “Age Of Reason” z ciekawymi rozwiązaniami rytmicznymi i gitarową jazdą oraz mocarne “God Is Dead?”.