piątek, 7 marca 2014

Skąpe szanse na awans


Lepszego i bardziej wyrazistego sygnału alarmowego dostać nie mogliśmy. Na pół roku przed eliminacjami do ME graliśmy u siebie z jednym z naszych grupowych rywali. Boli porażka, boli styl, boli brak refleksji zawodników nad jednym i drugim. Poprawić trzeba właściwie wszystko, jeśli chcemy realnie myśleć o awansie. Bo niestety nie jest tak, jak twierdzi wielu: że awans z drugiego miejsca jest bardzo prawdopodobny, a miejsce trzecie - dające baraże - właściwie pewne. Po losowaniu się cieszyliśmy, że tylko Niemcy są poza zasięgiem, a reszta jest do ogrania. Tyle, że podobne reakcje losowanie wywołało u naszych eliminacyjnych przeciwników (poza naszymi ziewającymi z nudów sąsiadami).
Czy optymiści mają jakiś inny argument poza rankingiem UEFA, w którym spośród naszych pięciu rywali przed Polską są tylko Niemcy? Przecież właściwie na jaki "składnik" stanu polskiej piłki by nie spojrzeć, jest po prostu nędznie. Niezależnie jak mocno cofniemy się wstecz bilans reprezentacji wygląda fatalnie. Dla mnie tuż po kolejnym dla nas bardzo szczęśliwym losowaniu sytuacja była jasna: walka rozegra się między czterema drużynami, prezentującymi zbliżony, słaby poziom. Wśród nich jednak zdecydowanie większe szanse daję Szkocji i Irlandii niż Polakom, którym na mój gust przypadnie lokata czwarta.
Wczorajszy mecz towarzyski przekonuje dobitnie, że jest to sytuacja jak najbardziej realna, a powiększenie ilości uczestników ME może nam nic nie dać. Ofensywa - w sensie poukładanych i powtarzalnych schematów gry - nie istniała. Polacy postawili na kilkudziesięciometrowe podania i grę w powietrzu, co w meczu z rywalem z Wysp jest koncepcją dość zagadkową. Kilka rodzynków się trafiło - próbował Obraniak i Milik, dobrze główkował Glik - ale to były akcje przypadkowe, w których "wykreowaniu" wydatnie pomógł przeciwnik. W defensywie również nieraz nasi zawodnicy zasypiali, a już akcja w której padł gol woła o pomstę do nieba. Tempo akcji Szkotów było mierne, a sposób rozegrania - zupełnie oczywisty, jednak i tak jeden błąd defensywy gonił następny. Najpierw szkocki zawodnik utrzymał się przy piłce będąc w okolicach rogu "szesnastki", choć obskoczyło go trzech naszych tzw. obrońców. Potem, po wrzutce ze skrzydła piłka leciała jak farfocel - było tyle czasu, że można by wypić kawę i potem jeszcze zdążyć się ustawić. Ale i tak wybicie Szukały zasługiwało na ocenę "wybitnie nieudolne", a brak asekuracji doprowadził do utraty gola. Warto też zauważyć, że w trakcie lotu piłki trójka naszych tzw. obrońców ambitnie kryła murawę w okolicach rogu "piątki". Z sukcesem - murawa gola nie strzeliła. Przy okazji straconej bramki bezcenny był też komentarz Żewłakowa: "Nie spodziewali się tego". No tak - przeciwnik, który próbuje strzelić bramkę, to faktycznie kuriozum i może budzić zaskoczenie - jak zima u naszych drogowców. Wszystko to wystawia fatalne noty zarówno zawodnikom, jak i trenerowi (jaka była taktyka na ten mecz? co to za zmiany?).
Po raz kolejny okazało się też, że według zawodników jest naprawdę nieźle, co sprawia, że szanse na progresje są zerowe. Alkoholika nie da się leczyć bez jego uderzenia się w pierś i przyznania się do nałogu. A tu po meczu Szczęsny wygłasza tyradę składającą się z banałów i/lub nonsensów: "Kontrolowaliśmy przebieg spotkania, utrzymywaliśmy się przy piłce i wyglądało to nienajgorzej. Wynik jest niekorzystny, ale mam nadzieję, że te wyniki przyjdą w trakcie eliminacji. Liczą się wyniki, bo z nich będzie się nas rozliczało w trakcie eliminacji." Niestety - wszystko nieprawda. Tego spotkania nikt nie kontrolował - niepodzielnie rządził chaos. Utrzymywaliśmy się przy piłce głównie grając podania do tyłu i wszerz boiska, a całość wyglądała żenująco. Wynik jest niekorzystny, ale nie ma żadnych podstaw, by sądzić, że będzie lepiej. Tak, najważniejsze są wyniki - ale one są od dawna fatalne, a ciekawe czy po - zapewne - równie słabych występach w eliminacjach do ME ktoś się uderzy w pierś?

środa, 5 marca 2014

Treściwą serią po Cynic - recenzje płyt Focus, Traced In Air oraz Kindly Bent To Free Us

Cynic był jednym z pierwszych zespołów, który z impetem wbił kij w death metalowe mrowisko, pokazując, że granice zabaw stylistyką są sztucznym wymysłem. Choć na debiucie nie wszystko wyszło i “Focus” nie może się równać z powstającymi w podobnym czasie albumami Atheist czy Death (w szczególności z wydanym 5 lat później “The Sound Of Perseverance”), to tak czy inaczej w swoim czasie było to muzyczne trzęsienie ziemi, którego wpływ na rozwój muzyki ciężko przecenić. W zyskaniu przez zespół etykietki “kultowy” pomogło z pewnością też to, że po wywołaniu tegoż trzęsienia zespół niemal natychmiast zniknął ze sceny na kolejnych 15 lat. W tym czasie muzycy pogrywali w innych kapelach (te najbardziej znane to Gordian Knot oraz Spiral Architect), aż w końcu powrócili do współpracy w roku 2006, a jej efektem stała się druga płyta. A kilka dni temu światło dzienne ujrzało trzecie dokonanie zespołu.

Focus
Skład: Paul Masvidal - gitara, wokal; Sean Reinert - perkusja, klawisze; Jason Gobel - gitara; Sean Malone - bas, Chapman stick; Tony Teegarden - growling, klawisze;
Rok wydania: 1993
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10  

Intrygujące i przełomowe granie, łączące światy tak różne jak zaawansowany technicznie death metal, jazz oraz fusion, mające w dodatku dużą lekkość i polot. Wszystkie instrumenty grają tu praktycznie bez wytchnienia, muzyka jest bardzo gęsta, niezwykle poplątana i połamana rytmicznie oraz melodycznie. Jest sporo zwolnień, które przechodzą w eksplozję dźwięków. Gitary grają bardzo ostro, agresywnie, dużo jest mielenia ("I'm But A Wave To..."), a sekcja wygrywa jeden łamaniec za drugim. Duże zróżnicowanie mamy także w sferze wokalnej: jest tu growling, są czyste wokale, pojawia się vocoder, a także damski wokal Sonii Otey. Muzyka jest jazgotliwa, napastliwa i kapitalna technicznie. Duży szacunek także za świeżość oraz oryginalność - Cynic bez dwóch zdań dołożył swoją cegiełkę do historii muzyki. Jednak czysto muzycznie nie jest to granie powalające. W przypadku części utworów brakuje myśli przewodniej, kręgosłupa i nagrania wydają się zlepkiem świetnych fragmentów, które nie do końca pasują i nie wynikają z siebie. Każdy taki wycinek z osobna jest kapitalny, często wręcz zachwycający, ale razem nie tworzą one spójnej całości. Brak jest wyrazistych riffów czy solówek, a przepuszczone przez vocoder wokale w wielu momentach nie pasują do muzyki. Brakuje także emocji - nagrania są “chłodne”,  odhumanizowane i w sumie ciężko oprzeć się wrażeniu przerostu formy (10/10) nad treścią (5/10).
Najlepszy numer to "How Could I" z charakterystycznymi, niepokojącymi elektronicznymi akcentami oraz znakomitą - i niestety jedyną na płycie - gitarową solówką. Na wyróżnienie zasługuje także "Veil Of Maya", "Sentiment" oraz instrumentalne "Textures".

Traced In Air
Skład: Paul Masvidal – wokal, gitara; Sean Reinert – perkusja, syntezatory; Sean Malone – bas, Chapman Stick; Tymon Kruidenier – gitara, growling;
Rok wydania: 2008
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10

Ogólna koncepcja pozostała bez zmian - to nadal jest mieszanka bardzo technicznego death metalowego grania z jazzowymi inklinacjami. Ale wykonanie jest zdecydowanie lepsze niż 15 lat wcześniej. Jest nieco więcej zwolnień, które dość mocno i pozytywnie kojarzą się z Mars Volta, a gdzie indziej urzekają rozmarzonym klimatem (“The Space For This”, “King Of Those Who Know”). Eksplozji gęstych dźwięków także nie brakuje, przy czym są one dawkowane rozsądniej i z większym wyczuciem. Jest bardziej przejrzyście, jest więcej przestrzeni, dzięki czemu poszczególne instrumenty brzmią wyraziściej. Zespół zmniejszył poziom agresji oraz chętniej zwalnia tempo. Zdecydowana większość wokali jest czystych, bardzo często przekształconych przez vocoder. Growlingi, które się czasami pojawiają są raczej podkładem dla czystych wokali. Mamy tu kilka dobrych linii melodycznych, sporo chwytliwych - choć nadal śmigających i pokręconych - riffów, do tego miękki i mocny bas oraz mnóstwo łamańców perkusji. Intensywność muzyki jest nadal bardzo wysoka, choć jednak mniejsza niż na debiucie. Pomimo zwiększenia ilości klimatów obłąkanych i psychodelicznych, płyta pozostała klarowna i - jak na tego typu granie - dość chwytliwa.
Brzmiące chwilami jak kołysanka "The Space For This", "Adam's Murmur" z chwytliwymi, gęstymi zagrywkami gitarowymi, poplątane rytmicznie "King Of Those Who Know" oraz "Evolutionary Sleeper".

Kindly Bent To Free Us
Skład: Paul Masvidal - gitara, wokal; Sean Malone - bas, Chapman stick; Sean Reinert - perkusja, klawisze;
Rok wydania: 2014
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10

Na tej płycie zespół zrezygnował z mocnych, death metalowych akcentów, stawiając na zdecydowanie lżejsze, rockowe środki wyrazu (choć nie odmówił sobie wycieczek czy to w stronę ambientu, czy jazzu). Bez zmian pozostało natomiast progresywne zacięcie w komponowaniu nagrań oraz mnogość przejść rytmicznych wypełniających każdą chwilę albumu. Perkusyjne kombinacje i pogięte basowe frazy to zdecydowanie główni bohaterowie tej płyty - nacisk na stronę rytmiczną jest tutaj jeszcze większy niż na wcześniejszych albumach. Rola gitary nie jest dominująca, ale ciekawe gitarowe zagrywki są właściwie w każdym numerze ("The Lion's Roar", "True Hallucination Speak", "Moon Heart Sun Head", "Kindly Bent To Free Us"). Zrezygnowano z growlingu, a vocoder pojawia się nieco rzadziej - dominuje “normalny”, miękki wokal, a pewnym zaskoczeniem może być pojawienie się chórków (jak w nagraniu otwierającym płytę). Dużo jest zwolnień, z charakterystycznym, transowym rytmem, które świetnie kontrastują z pokręconymi i żywiołowymi odjazdami o rockowo-jazzowo-industrialnym posmaku. Brzmi to wszystko bardzo ciekawie, klarownie i melodyjnie - kontrasty nie są tak ekstremalne i zaskakujące jak na “Focus”, ale sensu w nich jest znacznie więcej. Więcej jest także luzu, emocji i dobrych melodii (“The Lion’s Roar”, “Infinite Shapes”, “Endlessly Bountiful”). Nagrania są wprawdzie mocno zbliżone do siebie brzmieniowo, a w paru miejscach aż się prosi o jakieś mocniejsze łupnięcie, ale nie zmienia to faktu, że jest to granie na równym i bardzo wysokim poziomie, które w pełni spełnia oczekiwania. Trzeba tylko pamiętać, że Cynic w roku 2014 to już nie klimaty Death czy Atheist, ale raczej Mars Volta, Porcupine Tree i Office Of Strategic Influence.
Na szczególną uwagę zasługuje odegrane z ogromnym luzem i arcyciekawe rytmicznie "True Hallucination Speak", "The Lion's Roar" z bardzo nośnym riffem oraz kapitalnie rozbieganymi partiami basu, zagęszczone "Kindly Bent To Free Us" z jazzrockowym zwolnieniem oraz hipnotyzujące "Moon Heart Sun Head".

wtorek, 4 lutego 2014

Treściwą serią po Deep Purple cz. 6 - recenzje płyt Bananas, Rapture Of The Deep oraz Now What?!

Bananas
Skład: Ian Gillan - wokal; Steve Morse - gitara; Don Airey - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk VIII)
Rok wydania: 2003
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10

Płyta utrzymana w bardziej wyluzowanym stylu i niestety mało przekonująca. Niby jest tu trochę fajnych pomysłów i niezłych melodii, ale kompletnie brakuje ikry. Numery płyną, ale zupełnie nie przykuwają uwagi, a pomimo wielu przesłuchań, właściwie żaden numer nie zapada jakoś szczególnie w pamięć. Luzacki i rozbujany klimat jest fajny, ale brak haczyków oraz emocji mocno dołuje finalną ocenę płyty. Blado wypada Morse (choć momenty są np. w “Picture Of Innocence” czy “Bananas”), który jest tu ukryty gdzieś z tyłu, podobnie bez energii gra sekcja. Sporo jest za to ciekawych i różnorodnych klawiszowych motywów, wygrywanych przez następce Lorda - Dona Aireya (mocne ataki w końcówce “Sun Goes Down”, delikatne pogrywanie w “Walk On”, przepychanki z Morsem w “Bananas”). Odżył także Gillan, który może nie wrzeszczy tak przenikliwie, jak 30 lat wcześniej, ale ma więcej wigoru niż na poprzednich dwóch płytach. Sporo nagrań krótkich (3,5-4 minuty), które sprawiają wrażenie napisanych na kolanie, a takie “Haunted” to już ekstraklasa nudziarstwa. Do myślenia daje także fakt, że w pisaniu najlepszych numerów swój udział miał producent płyty Michael Bradford - Purplom chyba po prostu brakowało polotu w czasie nagrywania albumu.
Zdecydowanie dwa najlepsze nagrania to bluesrockowe, wolne "Walk On" oraz chwytliwe, ale i zadziorne, ciekawe gitarowo "I Got Your Number". Interesującą ciekawostką jest też 1,5-minutowe, nastrojowe "Contact Lost" - gitarowy hołd dla astronautów wahadłowca Columbia. Można jeszcze wspomnieć o relatywnie najdynamiczniejszym "House Of Pain".

Rapture Of The Deep
Skład: Ian Gillan - wokal; Steve Morse - gitara; Don Airey - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk VIII)
Rok wydania: 2005
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10

Zdecydowana poprawa. Współpraca muzyków jest o niebo lepsza, udało się także wykrzesać znacznie większą dawkę energii i poweru. Całość jest nieco prostsza i cięższa, a brzmienie jest ostrzejsze i po prostu - bardziej rockowe. Jest też odpowiedni polot, luz i rozmach. Airey gra sporo teł, i dopiero w solówkach, w niemal każdym ,numerze pokazuje co potrafi, grając dużo szybkich i gęstych, nasączonych jazzowym luzem partii. Muzyka jest chwytliwa, dynamiczna i rytmiczna, a cała płyta jest równa - każdy numer ma w sobie coś fajnego (tylko “Don’t Let Go” nieco odstaje, choć i tutaj jest na koniec fajne klawiszowe plumkanie).
Znakomite wrażenie robi "Rapture Of The Deep" z orientalizującym motywem przewodnim i kapitalnymi solówkami Morse'a i Airey'a oraz niespiesznie i bardzo zgrabnie rozwijające się od nastrojowego początku po instrumentalne wywijanie "Before Time Began". Poziom bardzo dobry to także konkretne "Money Talks", pełne werwy "Kiss Tomorrow Goodbye" oraz zadziorne "Back To Back".

Now What?!
Skład: Ian Gillan - wokal; Steve Morse - gitara; Don Airey - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk VIII)
Rok wydania: 2013
Ocena: znakomite i rewelacyjne; trzeba to mieć - 9/10

19-ty album grupy i w sumie 325 lat na karkach członków zespołu (najmłodszy Morse to rocznik ‘54, najstarsi Gillan i Glover - ‘45) - to robi wrażenie. Dlatego tym bardziej niezwykła jest ilość energii i czadu, którymi emanuje to wydawnictwo. Jest to bez dwóch zdań nie tylko najlepsza płyta z Morse'm, ale także najlepszy album od “Perfect Strangers”, czyli od 19 lat. W rolach głównych mamy tu zdecydowanie Airey'a i Morse'a, którzy wyczyniają prawdziwe cuda - czuć, że obu świeżbią tutaj paluszki i dają temu upust. Obaj nie grali nigdy lepiej w barwach Deep Purple - u Morse'a jest czad, precyzja i przestrzeń, Airey jest iście wszędobylski ze swoimi różnorodnymi brzmieniami (orkiestra, Hammond, elektronika, pianino), a razem świetnie współpracują. Wokal Gillana wprawdzie nie taki jak za dawnych lat, ale ogólnie daje radę, tym bardziej, że linie melodyczne, choć może nie są genialne, to trzymają naprawdę wysoki poziom. Sekcja także nie odstaje, a całość brzmi świeżo, ma ikrę i rockowy pazur, jakich Purplom mogłoby pozazdrościć wiele kapel młodszych o pokolenie.
Znakomite jest "Uncommon Man"* z przestrzennym, nastrojowym i rozbudowanym początkiem, dynamiczną częścią wokalną i kapitalną zabawą Hammondem, która przechodzi w pełną rozmachu solówkę Morse'a. Do tego "Apres Vous" z dużym wyczuciem podlane elektroniką, bardzo chwytliwe "Above And Beyond"* ze “wspinającym się” motywem przewodnim, bluesująco-jazzujące "Blood From A Stone, "Out Of Hand" ze smyczkowym otwarciem, szybkie i zadziorne "Hell To Pay" oraz nasączone horrorzastym klimatem "Vincent Price".

* Te dwa nagrania zadedykowano Jonowi Lordowi.

wtorek, 28 stycznia 2014

Treściwą serią po Deep Purple cz. 5 - recenzje płyt The Battle Rages On, Purpendicular oraz Abandon

The Battle Rages On
Skład: Ian Gillan - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk IIc)
Rok wydania: 1993
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10

Ostatnia płyta z Blackmore’m w składzie to zupełnie inna bajka niż poprzednie dwa albumy - tutaj potencjometr jest ponownie ustawiony na właściwym miejscu. Znów jest ostro i z rockowym pazurem, znów rządzi gitara, a w odpowiednim momencie włączają się organy. Gillan wrócił do składu po naciskach wytwórni i choć nie śpiewa już z taką werwą oraz energią jak dawniej, to nadal jest to duża klasa. Fajnie brzmi tu sekcja - jest tłusta i konkretna, a riffy Ritchiego są melodyjne i odegrane z lekkością oraz dynamiką, a do tego mamy kilka szybkich, mocno pokręconych solówek. Nagrania są chwytliwe - wystarczą 2-3 przesłuchania i wpadają w ucho niemal wszystkie numery - ale tam gdzie trzeba jest wykop i "mięcho". Całość jest nośna, ale nie ma tutaj ani naciągania melodii, ani nadmiernego słodzenia - udało się znaleźć złoty środek i w efekcie udane są zarówno te ostrzejsze kawałki (“Lick It Up”, “One Man’s Meat”, “The Battle Rages On”), jak i nieco bardziej miękkie, przebojowe nagrania (“Talk About Love”, “Time To Kill”). Zapewne takie miało być już “The House Of Blue Light", tylko, że tam wyszło to przeciętnie, o “Slaves And Masters” nie wspominając. W sumie całość kojarzyć się może - bardzo pozytywnie - z płytą "Coverdale & Page".
Świetne jest zadziorne "The Battle Rages On" z orkiestrowymi akcentami oraz blisko 6,5-minutowe "Anya" z akustycznym, nastrojowym, "flamengo'watym” wstępem, przechodzący w dynamiczne granie z zawodzącym Gillanem. Do tego mamy melodyjne, ale niepokojące "Solitaire", konkretne "One Man's Meat" z kanciastym riffem oraz chwytliwe "Talk About Love" i "Time To Kill".

Purpendicular
Skład: Ian Gillan - wokal; Steve Morse - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk VII)
Rok wydania: 1996
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10  

Zmiana na stanowisku gitarzysty spowodowała nieco lżejsze, a bardziej gęste i poplątane momentami brzmienie. Nasączyło to cały album ciekawymi klimatami, do których w swojej historii nigdy tak mocno Purple nie sięgali. Pojawiają się tutaj zarówno brzmienia folkowe, jak i jazzowe, do tego mamy też akcenty funky, a nawet lekko psychodeliczne. Album jest żywy, momentami wręcz skoczny, a przy tym mocno eklektyczny. Sporo jest eksperymentów, dużo ciekawych i zaskakujących rozwiązań brzmieniowych. Niestety - poziom jest przy tym dość nierówny i nie wszystkie elementy zazębiają się tak, jak powinny. Chwilami zdecydowanie brakuje także ciężaru i pewnej surowości, a części nagrań brakuje również wyrazistego rdzenia (choćby “Soon Forgotten” jest bardzo ciekawy brzmieniowo, ale dość bezsensownie kręci się w kółko).
Nagraniem, które swobodnie można zaliczyć do najlepszych w historii Deep Purple, jest “Sometimes I Feel Like Screaming", przechodzące od stonowanej ballady do bardziej energetycznego grania, ze znakomitym motywem przewodnim oraz rozbudowaną, głównie gitarową partią instrumentalną. Dobre jest także dynamiczne "Hey Cisco" z jazzującym basem, zadziorne "Somebody Stole My Guitar", kompletnie nie purplowskie, nerwowo pulsujące i luzackie "Rosa’s Cantina" oraz ostre i postrzępione "Vavoom: Ted The Mechanic" z jazzującymi, gitarowymi wygibasami.

Abandon
Skład: Ian Gillan - wokal; Steve Morse - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk VII)
Rok wydania: 1998
Ocena: po prostu dobra płyta - 6/10

Album dość podobny do poprzedniego, choć bardziej jednorodny, bez tylu eksperymentów i wycieczek w poza-rockowe klimaty. Niestety - poziom nagrań jest średni - brakuje energii i ciekawych pomysłów i w efekcie, pomimo kilkunastu przesłuchań, niewiele zostaje w głowie. Nieco więcej jest tu gitary, trochę mniej klawiszy, sekcja nieco wycofana, także wokal wydaje się bardziej "zmęczony", a całość momentami brzmi w sposób dość "wymuszony". Kompozycje wydają się też niedopracowane - jest tu sporo fajnych momentów (solo Lorda w "69" czy też jego duet z Morse’m w “She Was”) w ogólnie przeciętnych czy niedopracowanych  numerach (bardzo fajnie skontrastowe, ale niedoszlifowane melodycznie "Watching The Sky"). Wielki znak zapytania pojawia się także przy "Bludsucker" - uwspółcześnionej wersji “Bloodsucker”, a także przy zdecydowanie za bardzo przypominającej “When A Blind Man Cries” balladzie "Don't Make Me Happy".    
Najciekawsze na płycie jest konkretne i zadziorne “Seventh Heaven" z mięsistym riffem i przyjemnie pogiętą partią gitarową, "Fingers To The Bone" z chwytliwym i delikatnym motywem przewodnim, skontrastowanym z mocnym riffem oraz żywe "Any Fule Know That" z mocnym, rozbujanym gitarowym krzesaniem.

wtorek, 21 stycznia 2014

Treściwą serią po Deep Purple cz. 4 - recenzje płyt Perfect Strangers, The House Of Blue Light oraz Slaves And Masters

Perfect Strangers
Skład: Ian Gillan - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk IIb)
Rok wydania: 1984
Ocena: genialne, zachwycające; arcydzieło - 10/10

Powrót po 9 latach w klasycznym składzie. Przede wszystkim płyta jest pełna werwy, jest żywiołowa i porywająca. Kapitalne wyważono wszystkie elementy: dynamikę, melodie i zadziorność. Czuć, że wszyscy dzięki przerwie złapali świeżość, dzięki czemu nagrania kipią powerem i energią. Ciężko tu któregoś nagrania nie wymienić, bo nawet te relatywnie nieco słabsze mają charakter i przykuwające uwagę elementy. Mnóstwo kapitalnych zagrywek Glovera oraz Lorda (wejście do "Perfect Strangers" to w sumie taki organowy odpowiednik riffu w "Smoke..." - czy można wskazać bardziej charakterystyczny klawiszowy/Hammondowy motyw w historii muzyki?). Piękne solówki Ritchiego (“Wasted Sunsets”) i sporo pełnego rozmachu mielenia (“Knocking…”, “Hungry Daze”). Wszystko to sprawia, że jest to najlepsze granie od czasów "Machine Head", a aż do dnia dzisiejszego nic równie kapitalnego nie stworzyli.
Trzy absolutne klasyki zespołu: mocarne i mistrzowsko zaśpiewane "Perfect Strangers", "Knocking At Your Back Door" z niepokojącym wstępem, kapitalnym rockowym drivem i świetnymi napędzanymi przez Blackmore'a dwoma fragmentami instrumentalnymi; oraz "Son Of Alerik"* - genialny 10-minutowy instrumental z profesorską grą Ritchiego i równie znakomitą, mocną rolą Glovera - jest i nastrojowo i z zębem. Do tego petarda "Gypsy's Kiss", "Hungry Daze" ze świetnym motywem przewodnim oraz zadziorne "Not Responsible"*.

* Oryginalna wersja winylowa nie zawierała tych dwóch nagrań. “Not Responsible” pojawiło się na wydaniu CD, a “Son Of Alerik” - dopiero na wersji zremasterowanej, która ukazała się w roku 1999. Szczególnie bez tego drugiego nagrania ciężko sobie wyobrazić “Perfect Strangers”, podobnie zresztą jak “Machine Head” bez “When A Blind Man Cries”.

The House Of Blue Light
Skład: Ian Gillan - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk IIb)
Rok wydania: 1987
Ocena: po prostu dobra płyta - 6/10

Płyta zdecydowanie lżejsza, mocno ciążąca ku przebojowości. Muzyka jest łagodniejsza, rozmiękczona, rytmiczna, chwilami niemal skoczna. Efekt pogłębia jeszcze delikatna produkcja, która sprawia, że nawet tam, gdzie mamy żywsze granie, to wszelkie rockowe zadziory zostają przeszlifowane (“Dead Or Alive”, dodatkowo jeszcze mocno chaotyczne). Gitary są nieco w tle, mocno słychać natomiast sekcję, a także Lorda, często odzywającego się syntezatorem i fortepianem. Brzmienie całości mało purple'owskie, w szczególności niektóre refreny są sztucznie wygładzone (“Black & White”), czy wręcz przesłodzone (“Call Of The Wind”).
Płyta dzieli się na dwie części. Pierwsze pięć numerów, to zdecydowane postawienie na melodyjność i przebojowość, co niestety wyszło raczej nieszczególnie i dość mdławo - warte uwagi jest właściwie tylko “Unwritten Law". Druga część jest ciekawsza, choć żadne nagranie nie wyskakuje ponad ocenę “dobry plus”. Mamy tu najlepsze na płycie "Strangeways" z przykuwającymi uwagę klawiszami i jedyną na płycie rozbudowaną partią instrumentalną; dynamiczne "The Spanish Archer" ze świdrującymi partiami gitary, rytmiczne "Hard Lovin' Woman" oraz lekko bluesujące "Mitzi Dupree",  z przyjemnie surową solówką Blackmore’a.

Slaves And Masters
Skład: Joe Lynn Turner - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk V)
Rok wydania: 1990
Ocena: poniżej przeciętnej; płyta, jakich były tysiące - 4/10

Najsłabsza płyta w dorobku Deep Purple. Przede wszystkim w ogóle nie jest purple'owa, a właściwie nie jest też rockowa. Utrzymana jest w klimacie przebojowo nastawionych kapel poprockowych czy pudel metalowych lat 80. A co najgorsze - poziom nagrań jest mizerny, jakby sami muzycy nie czuli się dobrze w takiej, zalatującej plastikiem stylistyce. Wokalista - choć do Gillana startu nie ma - staje na wysokości zadania, przy czym jest to śpiewanie bardzo rozmiękczone. Lord często sięga po syntezotorowe brzmienia, tak typowe dla całej dekady. Gitara  wycofana i na całej płycie raptem kilka razy ciekawie się odzywa. Basu tutaj praktycznie nie słychać, jest za to mocna i wyrazista perkusja. Cały album jest niestety mdławy i pozbawiony ikry. Muzyka jest przygaszona, brakuje rockowego pazura - w wielu miejscach aż prosi się o konkretniejsze pohałasowanie, czasem czuć, że już-już dadzą czadu… Tymczasem - nic z tego - dalej jest ciągnięty ten sam motyw, to samo tempo, w tym samym, pozbawionym jaj stylu. Nagrania są też zbyt długie i sprawiają wrażenie sztucznie rozciągniętych czasowo, a wszystko to w sumie kompletnie zabija płytę.
Najsensowniej wypada "Wicked Ways" z fajną partią instrumentalną, "Fire In The Basement" z dużą ilością wesolutkich zagrywek Lorda oraz dynamiczne “Cut Runs Deep”.

środa, 15 stycznia 2014

Treściwą serią po Deep Purple cz. 3 - recenzje płyt Burn, Stormbringer oraz Come Taste The Band

Burn
Skład: David Coverdale - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Glenn Hughes - bas; Ian Paice - perkusja (Mk III)
Rok wydania: 1974
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10

Po kłótniach w zespole nastąpiły dwie zmiany w składzie: David Coverdale zastąpił Gillana, a  Glenn Hughes - Glovera i zmiany te od razu są słyszalne. Coverdale nieco mniej kombinuje z liniami wokalnymi, śpiewa bardziej miękko, co w połączeniu ze sporą ilością chórków sprawia, że wokalnie album brzmi dość delikatnie. Bas także jest lżejszy, jest go jednak więcej, jest gęściej położony, a czasami wręcz przejmuje od Blackmore'a pałeczkę w prowadzeniu nagrań. Ciekawie brzmią tutaj także klawisze, które są mocno zróżnicowane brzmieniowo - począwszy od dźwięków fortepianu, przez klasyczne, purple’owskie hammondowanie oraz mocniejsze tła, na klimatach zbliżonych do Eloy kończąc. Na albumie jest sporo naleciałości bluesowych, soulowych czy funkowych, co sprawia, że album brzmi zdecydowanie luźniej, a rockowy pazur pojawia się tylko okazjonalnie. Wiele nagrań jest opartych raczej na niemal skocznym pulsie sekcji i lekkim pogrywaniu Lorda niż na zadziornych riffach i ciężkim Hammondzie. W efekcie płyta brzmi dość nietypowo jak na Purpli - w wielu momentach pojawiają się skojarzenia z Santaną, Eloy czy Grand Funk Railroad. Chociaż nie wszystko się na tym albumie udało (rozciapciane “Might Just Take Your Life”), to wśród luźniejszych brzmieniowo dokonań Deep Purple (w stylu “Stormbringer”, “Fireball” czy “Bananas”), “Burn” to zdecydowanie najciekawsza propozycja.
Są tu dwa nagrania znakomite: rozpędzone i najostrzejsze “Burn” z dynamicznymi partiami Lorda oraz fenomenalnie zaśpiewany bluesrock "Mistreated" z prostym, ale zapadającym w pamięć motywem gitarowym i długimi partiami instrumentalnymi, w których niepodzielnie rządzi Blackmore. Świetne wrażenie robi także pulsujące “Sail Away”, perkusyjno-elektroniczny instrumental “‘A’ 200” (oba numery to granie wybitnie niepurpurowe) oraz luzackie, ale niepozbawione pazura "What's Goin’ On Here" z jazzującymi klawiszami.

Stormbringer
Skład: David Coverdale - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Glenn Hughes - bas; Ian Paice - perkusja (Mk III)
Rok wydania: 1974
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10

Płyta przeciętna, jedna z najsłabszych w dorobku Deep Purple. Sprawia wrażenie odrzutów po "Burn", co do pewnego stopnia na pewno jest prawdą, bo przecież oba albumy wydano w tym samym roku. Zupełnie zmieniły się akcenty w stylistyce - tutaj to rock jest dodatkiem do mieszanki blues-soul-funkującej, a muzyka jest luźna i bardzo rytmiczna. Gitara jest mocno schowana, nie ma rozbudowanych solówek (ciekawie wypada właściwie tylko riff w "Stormbringer" oraz riff oraz solo w "The Gypsy"). Podobnie jest z Lordem, który jeśli już się pojawia, to odzywa się lekkim ozdobnikiem, często syntezatorowym, a jego solówek jest jak na lekarstwo. Bez dwóch zdań najmocniej daje się słyszeć bas, który kilka nagrań prowadzi niemal samodzielnie, wygrywając motyw przewodni (choćby świetny motyw w “You Can’t Do It Right”). “Stormbringer” to niestety Purple z wybitymi zębami, a także dość wypaleni i wyzuci z pomysłów. Czasem można potupać nóżką do rytmu, kilka ciekawych momentów jest, ale ogólnie płycie brakuje i pasji, i polotu, i pazura.
Relatywnie najlepsze jest - choć jest to poziom zaledwie dobry - "Stormbringer" z miarowym riffem oraz "The Gypsy" z najciekawszym na płycie motywem gitarowym. Swój urok ma także “Hold On” z soulowym, pozytywnym feelingiem, najdłuższą partią gitarową i krótką solówką Lorda.

Come Taste The Band
Skład: David Coverdale - wokal; Tommy Bolin - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Glenn Hughes - bas; Ian Paice - perkusja (Mk IV)
Rok wydania: 1975
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

Blackmore opuścił zespół, aby zająć się swoim własnym projektem - Rainbow, ale że reszta Purpli chciała grać dalej, to w zespole pojawiło się zastępstwo - Tommy Bolin. I trzeba przyznać, że ten pierwszy album bez Blackmore’a prezentuje się ciekawie i znacznie lepiej od poprzedniego, z Ritchiem w składzie. Nadal bardzo ważny jest bas, ale już nie dominuje tak, jak na "Stormbringer". Zdecydowanie więcej jest klawiszy, choć Hammondów nadal niewiele. Bolin gra ostro, zadziornie, krzesze naprawdę konkretne riffy (“Dealer”, “Drifter”, “Love Child”), lubi luzacko pomielić (“Gettin’ Higher”), a gdy trzeba dodaje ciekawe zagrywki, które ozdabiają nagrania i dodają im nieco drapieżności (choćby świetne dźgnięcia w “I Need Love”). Gitarzysta dobrze czuje się także w dość luzackich, improwizowanych solówkach. Muzyka to nadal rockowo-funky-soulowy miks, ale równowaga jest tutaj o niebo lepiej zachowana, a całość ma werwę i brzmi świeżo. Szkoda, że Bolin wkrótce po nagraniu “Come Taste The Band” zmarł na skutek przedawkowania narkotyków. Gra tutaj bowiem naprawdę na poziomie, a dodatkowo maczał palce w tworzeniu wszystkich najlepszych kompozycji na płycie. Ale stało się tak, a nie inaczej, a Purple aż na 9 lat zawiesili działalność.
Wprawdzie nie ma tutaj żadnego nagrania wybitnego (jest za to "This Time Around", przedziwny soulowy potworek, będący jednym z najgorszych numerów w historii DP), ale patrząc całościowo, jest to więcej niż dobre, solidne granie. Na uwagę zasługuje “Gettin' Tighter", przybrudzone i chropowate “Dealer”, ciężkie "Drifter" oraz mocarne "Love Child" z odjechaną partią instrumentalną. Do tego kanciaste "Owed to "G"", a na koniec "You Keep On Moving" z rozbudowanym, basowym wstępem, a potem najdłuższymi na płycie solówkami Lorda i Bolina.

piątek, 20 grudnia 2013

Treściwą serią po Deep Purple cz. 2 - recenzje płyt In Rock, Fireball, Machine Head, Who Do We Think We Are

In Rock
Skład: Ian Gillan - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk IIa)
Rok wydania: 1969
Ocena: genialne, zachwycające; arcydzieło - 10/10


Płyta przełomowa dla muzyki w ogóle i kwintesencja rockowego grania. Wykonano tutaj bardzo duży krok w stosunku do wcześniejszych płyt, nawet do bardzo dobrej poprzedniczki. Muzyka zyskała na ciężarze, energii i dynamice, do czego swoje cegiełki dołożyli wszyscy muzycy. Bardzo wiele dała zmiana wokalisty - Gillan śpiewa z zębem, z ogniem, nie boi się wrzasnąć, krzyknąć. Bez problemu wchodzi w wysokie rejestry i umie stopniować napięcie. Blackmore niemal każde nagranie okrasza kapitalnym, konkretnym i mięsistym riffem, a także świetnie współpracuje - zarówno z Lordem (znakomita kłótnia w “Speed King”), jak i Gloverem (“Bloodsucker” czy “Livin Wreck”). Sekcja mocna, lepiej zgrana, świetnie narzucająca rytm, z o wiele mocniej akcentowanym basem - to też zasługa nowego człowieka na pokładzie (świetny puls Glovera w “Flight Of The Rat” czy zawijaski w “Living Wreck”). W każdym numerze mamy rozbudowane, pachnące improwizacją partie instrumentalne z kłótniami lub następującymi po sobie solówkami Lorda i Blackmore’a. Wszystko jest odpowiednio dawkowane, zgrane i soczyste.
Genialne "Child In Time" z fantastycznym stopniowaniem napięcia, niesamowitą partią organów, wibrującymi zaśpiewami Gillana oraz nieokiełznanym solo Ritchiego. Do tego "Speed King" - czadowe, szybkie granie, przerywane organowymi wstawkami; "Hard Lovin' Man" z ciężkim i mrocznym brzmieniem gitary i organów, a potem lekko odjechaną częścią instrumentalną. Mocno pulsujące i falujące "Bloodsucker", rozpędzone “Flight Of The Rat” oraz miarowe, wolne “Into The Fire”.


Fireball
Skład: Ian Gillan - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk IIa)
Rok wydania: 1971
Ocena: po prostu dobra płyta - 6/10


Album dobry, równy, ale pozbawiony nagrań genialnych. Jest łagodniejszy od poprzedniczki i następczyni - nie ma ich energii, koncentracji  i soczystości. Więcej jest luzu, przestrzeni, a całość ucieka w stronę bluesrockowych brzmień. Wokal tym razem bez "ekscesów", wrzasków, znacznie mniejszy jest też ładunek emocji i mniej pazura. Riffy niezłe, ale nie zapadają w pamięć jakoś szczególnie, a samo brzmienie jest mniej agresywne (choć momentami są to świetne partia, jak choćby w “Demon’s Eye”). Podobnie gra Lorda - choć na poziomie - nie powala na kolana. Większe skupienie na rytmie, wszystko jest bardziej żwawe, żywsze, momentami niemal wesołe (żartobliwe “Anyone's Daughter”, utrzymane w spokojnym rytmie, luźne “No No No” czy “The Mule”, pomimo nerwowego rytmu perkusji). Nawet klawisze są tu momentami prawie "skoczne". Płyta to swego rodzaju purple'owski "skok w bok", którego słucha się dobrze, ale nic ponadto, a niektóre fajne pomysły zupełnie nie wypaliły (bardzo mocno skontrastowane “Fools” z ciężkimi fragmentami jako przeciwwaga do bardzo spokojnych fragmentów, które niestety nudzą; nagranie bardzo długie, bo blisko 8,5 minuty, a niewiele ciekawego tam się dzieje).
Miarowe, trochę mroczne "Demons Eye", bardzo rytmiczne "Strange Kind Of Woman" (strona B singla), szybkie i energetyczne "Fireball" oraz “No No No” z mocnymi akcentami basowymi i rozbudowanymi partiami instrumentalnymi.


Machine Head
Skład: Ian Gillan - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk IIa)
Rok wydania: 1972
Ocena: genialne, zachwycające; arcydzieło - 10/10


Najlepszy album Deep Purple. Stylistycznie jest to powrót do "In Rock" - mocna i ostra gitara, mocny puls basu i miarowe bębnienie perkusji oraz mocarne, chwilami niemal mroczne, brzmienie klawiszy. Każdy z muzyków jest w wybornej formie, wygrywając rzeczy perfekcyjne, a przede wszystkim - tworzące genialne wręcz kompozycje. Świetna dyspozycja Gillana (wrzaskliwa wściekłość w “Highway Star”, majestatyczność w “Smoke On The Water”), porywające partie solowe Lorda oraz Ritchiego. Każda nuta i dźwięk na swoim miejscu, nie ma tutaj muzycznego lania wody. Rewelacyjne operowanie tempem, świetne, zapadające w pamięć melodie. Jest surowo, a jednocześnie mocarnie, choć trafiają się też rzeczy odegrane bardziej na luzie - nieco funkujące “Mayby I’m A Leo”, “Never Before” czy “Lazy”. Ale, że każde nagranie ma swój charakter, to od razu przykuwa uwagę. W sumie o poziomie płyty wiele mówi to, że nawet te relatywnie najsłabsze nagrania,to klasa bardzo dobra, a aż cztery numery trzeba bezwzględnie zaliczyć do purple’owskiego top ten.
"Smoke On The Water" z najklasyczniejszym z riffów, mistrzowskimi klawiszami, które stanowią "obudowę" dla linii wokalnej oraz nerwowo buczącym basem. Porywające, odegrane z niesamowitym luzem "Lazy", w 2/3 instrumentalne, nieco jazzujące, z fenomenalną współpracą gitary i Hammonda. Przepiękny blues "When A Blind Man Cries" z delikatną, snującą się solówką Blackmore'a (strona B singla). Znakomite jest także "Highway Star" - istny muzyczny żywioł, z fenomenalnym wokalem, fenomenalnym Lordem i rozpędzająca się solówka Ritchiego; dynamiczne i chropowate "Pictures Of Home" z ostrymi zagrywkami gitary i wstawką Glovera oraz luźne, pulsujące "Never Before" z beatlesowatym zwolnieniem.


Who Do We Think We Are
Skład: Ian Gillan - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Roger Glover - bas; Ian Paice - perkusja (Mk IIa)
Rok wydania: 1973
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10


Znów po płycie genialnej mamy mocne tąpnięcie, większe nawet niż w przypadku “Fireball”. Podobnie jak na tamtym albumie, mamy tu do czynienia z graniem bardziej na luzie, bez takiej zadziorności i koncentracji. Nagrania się rozmywają, brakuje ciekawych pomysłów nawet na to, by zapełnić nimi 34 minuty muzyki. Tempa spokojniejsze, miarowe, brakuje zaskoczenia i zmian w dynamice (strasznie rozmemłane “Our Lady”). Dość stonowany wokal, pozbawiony pazura, rozmiękczony. W dodatku linie melodyczne są ogólnie rzecz biorąc średnie, czasami zupełnie nietrafione (“Smooth Dancer”), a co poniektóre wręcz irytują (“Mary Long”, “Our Lady”). Partie Jona i Ritchiego także są tutaj co najwyżej dobre, a gros nie pozostawia żadnego śladu w pamięci. Sporo fortepianowych klawiszy, mniejsza ilość ciężkich, masywnych dźwięków Hammonda.
"Woman From Tokyo" z dobrym riffem, ciekawym zwolnieniem i dużą ilością szybkich, fortepianowych klawiszy. Zadziorne, przyjemnie kanciaste "Rat Bat Blue" z mocarnym rytmem w stylu "Moby Dicka" Zeppelinów oraz bluesrockowe "Place In Time".

piątek, 6 grudnia 2013

Treściwą serią po Deep Purple cz. 1 - recenzje płyt Shades Of Deep Purple, The Book Of Taliesyn, Deep Purple

W tym roku minęło 45 lat od kiedy Deep Purple wydali swoją debiutancką płytę. Rocznicę tą zespół uczcił wydaniem nowego, dziewiętnastego już studyjnego krążka. W ciągu tych kilku dekad konflikty nieraz rozsadzały kapelę od środka i w sumie albumy były nagrywane w przeróżnych konfiguracjach, co nawet znalazło swoje odzwierciedlenie w powszechnie stosowanym oznaczaniu składu, aby nieco prościej było się połapać (od Mk I do Mk VIII - ciekawostka: wśród płyt brakuje oznaczenia Mk VI - to był skład, który wprawdzie żadnej płyty nie nagrał, ale że ekipę w składzie Gillan, Lord, Glover, Paice uzupełnił sam Joe Satriani, to uznano, że warto o nim pamiętać). Ale pomimo tego, a także faktu, że w trakcie kariery musieli stawić czoła kilku zmieniającym się muzycznym modom Purple pozostali sobą. Choć zdarzały im się wpadki, to jednocześnie dzięki kilku płytom zdefiniowali (razem z kilkoma innymi zespołami) hard rockowe brzmienie i zapracowali sobie na status muzycznej legendy.

Shades Of Deep Purple
Skład: Rod Evans - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Nick Simper - bas; Ian Paice - perkusja (Mk I)
Rok wydania: 1968
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

Płytę nagrano w 18 godzin i z pewnością jest to słyszalne, zarówno w jakości brzmienia, jak i samych nagrań. Hard rocka jak na razie tutaj jeszcze nie ma, całość ma lekki, mocno piosenkowy charakter (te wszystkie “na na na” i “pa pa pa”). Spory jest udział organów Hammonda - Lord nie gra tutaj jeszcze wprawdzie z takim rozmachem, jak to później bywało, ale w każdym nagraniu jego dłuższa lub krótsza solówka jest. Blackmore odzywa się od czasu do czasu za pomocą zadziornych, kłujących dźwięków, ale “zwykłych” gitarowych riffów tutaj praktycznie nie ma. Sekcja gra dość szybko i gęsto, ale bez mocniejszego uderzenia. Wokal Evansa to raczej klimaty popowe niż rockowy zadzior i drapieżność. Na płycie są aż cztery covery, a że wszystkie zaaranżowano w ciekawy sposób, to właśnie one stanowią o sile albumu. Natomiast nagrania autorskie są głównie instrumentalne, co sprawia, że jeszcze mocniej rzuca się w uszy ich niedopracowanie (przy piosence można “zamaskować” instrumentalne niedociągniecia chwytliwą melodią). W każdym razie słychać wyraźnie, że jest to granie mocno improwizowane, którym ciężko się zachwycać.
Szczególnie warte uwagi jest "Help", które mocno zwolniono i w takiej dość smutnej, pulsujacej wersji, z sączącymi się organami i najciekawszym na płycie wokalem, robi kapitalne wrażenie. Mamy też pierwszy hit zespołu - rytmiczne, lekko zaostrzone gitarą "Hush" oraz "Hey Joe", w którym rdzeń nagrania oraz solówkę też odegrano wolniej i obudowano “bolerującymi”, rozbudowanymi partiami organów.  Z kompozycji autorskich najlepsze jest "Mandrake Root" - napędzane głównie organami, mocno improwizowany.

The Book Of Taliesyn
Skład: Rod Evans - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Nick Simper - bas; Ian Paice - perkusja (Mk I)
Rok wydania: 1969
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10

Płyta wydana raptem trzy miesiące po debiucie i ten pośpiech niestety znów jest słyszalny. Jest trochę ostrzej, co najbardziej słychać w przypadku gitary, która zdecydowanie mocniej daje się we znaki. Organów jest za to nieco mniej, pojawiają się za to klawisze i elementy muzyki klasycznej. Nieco mocniejsza jest rytmika - zarówno bas, jak i perkusja są tu lepiej słyszalne. Niestety, pojedyncze fajne pomysł (“Shield” ma fajny nerw, a “Anthem” - niezłą melodię i ładnie przyozdobione jest smyczkami) nie przekładają się na równie dobre kompozycje. Nagrania napisane przez zespół - choć nieco lepsze niż na debiucie - nadal pozostawiają sporo do życzenia. To, co broniło poprzednią płytę, czyli covery tutaj także zawodzą - “We Can Work It Out” wyszło słabo, a “River Deep Mountain High” - bardzo nierówno.
Warto zwrócić uwagę na przebojowy, dynamiczny cover "Kentucky Woman" oraz chwytliwe, niemal wesolutkie "Wring That Neck" z nośnym motywem klawiszowym i fajnym pulsowanie basu. Ciekawie wypada także Instrumentalna część numeru czwartego, czyli "Exposition". No i jest jeszcze "River Deep, Mountain High" - mocno nierówne (dobry wokal, melodyjny refren, fajnie trzymajaca nagranie sekcja, ale gitara niewyraźna), często niespójne, ale ciekawie zmieniające klimat i z kapitalnymi fragmentami.

Deep Purple
Skład: Rod Evans - wokal; Ritchie Blackmore - gitara; Jon Lord - instrumenty klawiszowe; Nick Simper - bas; Ian Paice - perkusja (Mk I)
Rok wydania: 1969
Ocena: bardzo dobre; każdy powinien się zapoznać - 8/10

Znacznie dojrzalsza płyta. Nagrania przemyślane i bardziej spójne - na każdy numer jest pomysł, każde jest wyraziste i ma myśl przewodnią. Jeszcze więcej jest zadziorności i ostrości. O wiele ciekawsza gra Blackmore’a - o ile Lord od pierwszej płyty grał bardzo fajne rzeczy, to Ritchie dopiero tutaj brzmi ciekawie. Nadal nie są to wprawdzie riffy, tylko pobrzmiewanie bardziej w tle i dopiero w solówkach słychać go mocniej, ale ciekawych gitarowych zagrywek jest znacznie więcej (partie w “The Painter”, “Blind”, “Why Didn’t Rosemary”, początkowa część “Aprili”). Mocniej słychać zarówno bas, jak i perkusję (gęsto nabębnione “Chasing Shadows”). Tym razem wszystkie nagrania poza jednym (“Lalena”) są dziełem zespołu.
Magnum opus płyty i w ogóle całej twórczości składu Mk I jest bez wątpienia rozbudowane i wielowątkowe “April”, w którym jest i akustycznie, i rockowo, i klasycznie. Do tego delikatna, mocno klawiszowa ballada "Lalena", miarowe "Blind" z barokowo brzmiącymi klawiszami oraz ciekawą solówką gitarową, a także instrumentalne, zapętlone "Fault Line" przechodzące w luzackie, pełne pozytywnej energii i niemal skoczne "The Painter".