To tylko kwestia czasu...
Płyta to trochę zapomniana, a szkoda, gdyż zawiera naprawdę bardzo dużo świetnej muzyki. Zresztą zapomniana również przez sam zespół, który nieczęsto wraca do tych nagrań. Niejako dla równowagi kilka lat temu uraczono wprawdzie fanów bootlegiem "When Dream And Day Reunite", na którym mamy album w całości i to w dwóch wersjach.
Płyta to trochę zapomniana, a szkoda, gdyż zawiera naprawdę bardzo dużo świetnej muzyki. Zresztą zapomniana również przez sam zespół, który nieczęsto wraca do tych nagrań. Niejako dla równowagi kilka lat temu uraczono wprawdzie fanów bootlegiem "When Dream And Day Reunite", na którym mamy album w całości i to w dwóch wersjach.
Ale o tym DVD kiedy indziej, a wracając do samego WDADU, to po dziesiątkach przesłuchań albumu nadal większość płyty kładzie mnie na łopatki. Choć trzeba przyznać, że jest to granie specyficzne i nieco inne niż na następnych albumach. Nie jest tu jeszcze tak mocno "metalowo" - riffy nie są specjalnie ciężkie, nie ma tu też wielu solówek - są to raczej krótkie wstawki i Petrucci zaczyna grać kolejny zakręcony motyw. W ogóle zresztą dźwięki są tutaj bardzo zagęszczone i poplątane - fragmentami mam wrażenie, że zespół chciał "upchnąć" zbyt wiele pomysłów w swoich kompozycjach. W efekcie, jest to
płyta bodaj najtrudniejsza w odbiorze ze wszystkich nagranych w karierze DT. Brzmienie całości można oczywiście zbyć stwierdzeniem, że DT po prostu zmieszali Rush i Metallikę, ale jednak trzeba było - primo - taką koncepcję sobie stworzyć, secundo - umieć ją wdrożyć, a tertio - zrobić to tak, żeby powstało coś własnego. Poza tym trzeba uwzględnić, że jest to album nagrany przez 22-latków (nie licząc Dominici'ego), za śmieszne pieniądze, w śmiesznie
krótkim czasie (10 dni na samo nagrywanie, a płyta była gotowa w trzy tygodnie) - pewne braki kompozycyjne łatwiej wtedy przełknąć. Podstawą jest to, że już w tak młodym wieku ekipa miała niesamowite umiejętności czysto techniczne, do tego werwa, świeżość, pomysłowość... Potrafili też pisać dobre teksty - zarówno gdy dotyczyły historii całkiem wymyślonych ("The Killing Hand", "Ones Who Help..."), jak i tych z życia wziętych ("Status Seeker", "Only A Matter Of Time"). Minusem największym pozostaje wokal Dominici'ego, który choć melodyjny i muzykalny, to zupełnie nie pasuje do tego co grali DT - przede wszystkim brakuje mocy i energii, co jest widoczne przede wszystkim w bardziej dynamicznych partiach. No i na koncertach niestety też było bardzo przeciętnie, stąd niedługo po wydaniu debiutu drogi Charlie'go i DT się rozeszły.
Najlepsze kąski? Na pewno rozbudowane, pięcioczęściowe "The Killing Hand" - nagranie naprawdę mistrzowskie, pełne zaskakujących zmian tempa, świetnie zaaranżowane, z ciekawym tekstem. Stonowany początek z pięknymi dźwiękami akustycznej gitary, a potem progmetalowa jazda, znakomite solo Petrucci'ego, a na koniec znów uspokojenie i histeryczny "śmiech" gitary, gdy bohater zdaje sobie sprawę, kto był tytułowym The Killing Hand'em.
Na pewno także "The Ytse Jam" - absolutny instrumentalny killer. Mocarny riff gitary, dynamika, zadziorność; utwór pędzi przed siebie, a jednocześnie jest moooocno zakręcony - dla mnie to trochę taki Drimowy odpowiednik klasyka
Rush "YYZ". Uwielbiam także "Only A Matter Of Time" - ten numer powalił mnie od początku, już od pierwszych sekund, gdy mamy mocne, przestrzenne dźwięki klawiszy, po czym muzyka stopniowo się zagęszcza. To nagranie też jest niezwykle pomieszane, zarówno muzycznie jak i jeśli chodzi o linię melodyczną. No i ten optymizm bijący z końcowej partii utworu, który daje energetycznego kopniaka... "Fortune In Lies" to świetne, bardzo dynamiczne otwarcie, a "Status Seeker" jest najbardziej stonowanym, chwytliwym i "ciepłym" utworem na płycie - oba na wysokim poziomie.
"Light Fuse and Get Away" oraz "The Ones Who Help to Set the Sun" (fajny "kosmiczny" początek) są wprawdzie trochę nierówne i momentami niespójne, a w "Afterlife" brakuje nieco energii (za to mamy fajne solo gitarowe, a potem
klawiszowe), ale patrząc całościowo - WDADU to naprawdę jest kawał świetnej muzyki. Do kupienia raczej nie w pierwszej kolejności, jeśli chodzi o dokonania Teatru Marzeń, a raczej w momencie, jak dobrze pozna się późniejsze albumy, ale debiut DT na pewno warto mieć w swojej kolekcji.
Ocena: 8
płyta bodaj najtrudniejsza w odbiorze ze wszystkich nagranych w karierze DT. Brzmienie całości można oczywiście zbyć stwierdzeniem, że DT po prostu zmieszali Rush i Metallikę, ale jednak trzeba było - primo - taką koncepcję sobie stworzyć, secundo - umieć ją wdrożyć, a tertio - zrobić to tak, żeby powstało coś własnego. Poza tym trzeba uwzględnić, że jest to album nagrany przez 22-latków (nie licząc Dominici'ego), za śmieszne pieniądze, w śmiesznie
krótkim czasie (10 dni na samo nagrywanie, a płyta była gotowa w trzy tygodnie) - pewne braki kompozycyjne łatwiej wtedy przełknąć. Podstawą jest to, że już w tak młodym wieku ekipa miała niesamowite umiejętności czysto techniczne, do tego werwa, świeżość, pomysłowość... Potrafili też pisać dobre teksty - zarówno gdy dotyczyły historii całkiem wymyślonych ("The Killing Hand", "Ones Who Help..."), jak i tych z życia wziętych ("Status Seeker", "Only A Matter Of Time"). Minusem największym pozostaje wokal Dominici'ego, który choć melodyjny i muzykalny, to zupełnie nie pasuje do tego co grali DT - przede wszystkim brakuje mocy i energii, co jest widoczne przede wszystkim w bardziej dynamicznych partiach. No i na koncertach niestety też było bardzo przeciętnie, stąd niedługo po wydaniu debiutu drogi Charlie'go i DT się rozeszły.
Najlepsze kąski? Na pewno rozbudowane, pięcioczęściowe "The Killing Hand" - nagranie naprawdę mistrzowskie, pełne zaskakujących zmian tempa, świetnie zaaranżowane, z ciekawym tekstem. Stonowany początek z pięknymi dźwiękami akustycznej gitary, a potem progmetalowa jazda, znakomite solo Petrucci'ego, a na koniec znów uspokojenie i histeryczny "śmiech" gitary, gdy bohater zdaje sobie sprawę, kto był tytułowym The Killing Hand'em.
Na pewno także "The Ytse Jam" - absolutny instrumentalny killer. Mocarny riff gitary, dynamika, zadziorność; utwór pędzi przed siebie, a jednocześnie jest moooocno zakręcony - dla mnie to trochę taki Drimowy odpowiednik klasyka
Rush "YYZ". Uwielbiam także "Only A Matter Of Time" - ten numer powalił mnie od początku, już od pierwszych sekund, gdy mamy mocne, przestrzenne dźwięki klawiszy, po czym muzyka stopniowo się zagęszcza. To nagranie też jest niezwykle pomieszane, zarówno muzycznie jak i jeśli chodzi o linię melodyczną. No i ten optymizm bijący z końcowej partii utworu, który daje energetycznego kopniaka... "Fortune In Lies" to świetne, bardzo dynamiczne otwarcie, a "Status Seeker" jest najbardziej stonowanym, chwytliwym i "ciepłym" utworem na płycie - oba na wysokim poziomie.
"Light Fuse and Get Away" oraz "The Ones Who Help to Set the Sun" (fajny "kosmiczny" początek) są wprawdzie trochę nierówne i momentami niespójne, a w "Afterlife" brakuje nieco energii (za to mamy fajne solo gitarowe, a potem
klawiszowe), ale patrząc całościowo - WDADU to naprawdę jest kawał świetnej muzyki. Do kupienia raczej nie w pierwszej kolejności, jeśli chodzi o dokonania Teatru Marzeń, a raczej w momencie, jak dobrze pozna się późniejsze albumy, ale debiut DT na pewno warto mieć w swojej kolekcji.
Ocena: 8
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz