piątek, 9 września 2011

Dream Theater - "Awake"

Szczeniaczki w kwasie

Trzeci album Dreamów był nagrywany w specyficznej i napiętej atmosferze. Głównym powodem były tarcia na linii Kevin Moore - reszta kapeli, które stawały się coraz bardziej nie do zniesienia. Swoje robiły także naciski ze strony wytwórni, która miała własną wizję tego, jak płyta powinna brzmieć, a była to wizja oczywiście odmienna od koncepcji muzyków.
Na szczęście zupełnie nie czuć tego podczas odsłuchiwania albumu, gdyż - najkrócej mówiąc - znów udało się nagrać płytę znakomitą, nie tylko nie kopiując pomysłów z "Images And Words", ale wręcz rejestrując materiał diametralnie inny.
Przede wszystkim "Awake" jest albumem zdecydowanie cięższym i konkretnym, jeśli chodzi o środki wyrazu. Riffy są agresywne, walcujące i mocarne - w “The Mirror”, “Caught In The Web” czy w “Lie” Petrucci nie ma litości. Zdecydowanie mocniejsza jest też sekcja, podkreśla to jeszcze dość tłusta produkcja: Portnoy robi tu prawdziwy perkusyjny armageddon, w czym dzielnie dotrzymuje mu kroku Myung.
Prawdziwy popis daje jednak pozostała dwójka - według mnie na tej płycie zarówno Kevin Moore, jak i James LaBrie osiągneli szczyty swoich możliwości. Co do Moore’a to niby nie ma tu zbyt wielu klawiszowych solówek, ani szybkich pasaży - Kevin raczej “chowa” się za innymi instrumentami, malując masywne dźwiękowe tła. Ale każda nuta, którą wydobywa z “biało-czarnych” jest tak przemyślana i perfekcyjnie wpasowana w muzykę, że efektem jest niesamowity klimat - mroczny, niepokojący, nieco melancholijny i chłodny - który już nigdy później w twórczości DT się nie powtórzył.
A LaBrie, zwany Serkiem, pokazuje wielką wszechstronność i niezwykłą skalę głosu. Mamy tu wszystko, co może zaprezentować wokalista: partie naładowane wściekłością (“6:00”), wspinanie się na coraz wyższe rejstry (“Innocence Faded”), nastrojowość (“Space Dye-Vest”), agresję (“The Mirror”), subtelność (“Lifting Shadows Off A Dream”), a w “Scarred” oraz “Voices” - wszystkiego po trochu. Wielka szkoda, że w trakcie trasy James mocno się zatruł, co uszkodziło mu struny głosowe i potem nigdy już jego wokal nie będzie taki, jak na pierwszych płytach zespołu...
Wracając do “Awake”. Poza tym, że jest tu bardziej mrocznie i zdecydowanie bardziej ciężko, zmieniła się także struktura samych utworów. Są tu wprawdzie dwa nagrania długaśne - trwające 10 i 11 minut - ale pozostałe 9 numerów ma (licząc średnio) 6 minut z haczykiem, a żadne nie przekracza 7,5 minuty. Siłą rzeczy jest tu więc nieco mniej miejsca na kombinowanie, a nagrania są bardziej "ubite", "skupione" i jednorodne (jak na DT oczywiście). A tam, gdzie partie intrumentalne partie się pojawiają, to są mniej “zamotane” i szalone, mniej mają wspólnego z muzycznymi wyścigami - jest zdecydowanie  wolniej i bardziej przestrzennie.
W efekcie powstał album bardziej "metalowy", a nieco mniej "progresywny", który często bywa bardzo lubiany nawet przez osoby, do których twórczość zespołu w całości nie trafia.
Osią płyty jest bez wątpienia suita "A Mind Beside Itself". Trzy kompletnie różne elementy tworzą powalającą na kolana całość. Najpierw "Erotomania" - instrumentalny majstersztyk, rozkręcający się z każdą minutą, iskrzący się energią, najbardziej połamany, z ultraszybką solówką Petrucciego. Potem podniosłe, pełne zmian klimatu "Voices", a na koniec stonowana akustyczna ballada "Silent Man". Niesamowite wrażenie robi także kończące płytę "Space Dye Vest", stworzone przez Moore'a i bazujące na jego klawiszowej grze oraz wokalu Serka. Tak proste w formie, a tak mroczne, niepokojące i niespokojne. Bije od tego nagrania jakiś emocjonalny chłód, co podkreśla jeszcze zdystansowany, pełen rezerwy głos wokalisty. Całość niesamowicie chwyta za gardło. “Scarred” to następny majstersztyk ze świetnymi partiami basu, chwilami jazz’owym feelingiem i świetnym solo gitarowym.
Do tego mamy cztery prawdziwe petardy - wszystkie z kapitalnymi riffami, kipiące energią, ostre jak żyletki. Miażdżące “The Mirror” z wbijającym gwoździe w ścianę otwarciem (zwie się to “Puppies In The Acid”) i świetnym dwugłosem między Portnoy’em i LaBrie. Mamy też wściekłe “6:00”, melodyjne “Caught In The Web” i rytmiczne “Lie”. Dla rozluźnienia są też nagrania spokojniejsze - oba chwytliwe i subtelne; oba też “przełamane” bardziej dynamicznymi momentami: chwytliwe “Innocence Faded” oraz oniryczne “Lifting Shadows Off A Dream”.
“Awake” to album znakomity - jeden z trzech najlepszych oraz najważniejszych w historii zespołu. Ciężar, dynamika i to niepowtarzalne brzmienie - Drimom zdarzały się w następnych latach poszczególne nagrania, a nawet cała płyta cięższa od “Awake” (oczywiście mam na myśli “Train Of Thought”), ale takiego mrocznego, niespokojnego nastroju nie udało się uzyskać już nigdy później.

Ocena: 10  Genialne. Perfekcyjne. Zachwycające. Po prostu arcydzieło.

piątek, 2 września 2011

Transatlantic - "Live In Europe" (DVD)

Pojedynki z diabłem i inne takie...

Płyta dokumentuje występ zespołu z listopada 2001 roku w Holandii i pokazuje zespół w fantastycznej  formie. Panowie Morse, Portnoy, Trawavas oraz Stolt odgrywają 2/3 swojego ówczesnego repertuaru, prezentując pełnię umiejętności, polotu oraz przede wszystkim muzyczną chemię, łączącą całą czwórkę. A właściwie piątkę, bo jako osoba wspomagająca, występuje tu jeszcze Daniel Gildenlow z Pain Of Salvation.
Efekt jest powalający. Pomimo tego, że dawka muzyki jest ogromna (blisko 2,5 godziny), a nagrania wielowątkowe, pełne instrumentalnych wygibasów, wymagające skupienia nie tylko od muzyków, ale także od słuchaczy, jest to miód dla uszu. Lekkość z jaką wszystko jest odgrywane, płynność, polot - wszystko to sprawia, że tą muzykę chłonie się z niezwykłą przyjemnością.
Ostatnio czytałem, że jakiś student będzie bił rekord w najdłuższym prowadzeniu wykładu. Transatlantic bez problemu mógłby pobić rekord w czasie grania, bo oglądając to DVD niezmiennie mam uczucie, że gdyby ktoś im powiedział "Idźie na scenę i grajcie, ile dacie radę..." to po miesiącu sam musiałby ich w końcu ściągnąć siłą ze sceny, bo ekipa by sobie grała... i grała... i grała... grała...
Tym bardziej, że muzycy świetnie się czują razem na scenie, wiele jest tu humoru i luzu. Szczególnie dotyczy to Neala Morse’a, który poza wkładem czysto muzycznym pełni tu funkcję konferansjera oraz komika, a robi to z taką lekkością, że po prostu widać, że kocha być na scenie. Ale bawi się świetnie cała ekipa - znakomicie widać to np. we fragmencie “Stranger In Your Soul”, gdy Gildenlow staje razem ze Stoltem i Trawavasem na przodzie sceny i zaczynają gitarowo-basowe wypieprzanie, a Morse sprintem biegnie do Portnoya i zaczyna go “wspomagać” w bębnieniu.
Cały koncert jest bardzo równy. Warto jednak zwrócić szczególna uwagę na “Suite Charlotte Pike Medley”, składające się oczywiście z “Suite Charlotte Pike” oraz odegranej niemal w całości drugiej połowy “Abbey Road” The Beatles (brakuje tylko “Sun King”). Jest tu wszystko: rock, metal, jazz, blues, beatles’owy feeling, dynamika i energia. W końcowej partii Morse, Stolt oraz Gildenlow robią sobie jeszcze małe G3 i ścigają się minisolówkami, a następnie pałeczkę przejmuje Trawavas i odgrywa kapitalne solo na basie. Znakomite wrażenie robi także “We All Need Some Light”, zadedykowana ofiarom zamachu z 11 września. Ta piękna ballada jest bardzo fajną przeciwwagą dla pozostałych kolosów; odegrana jest w niezwykle ciepły i nastrojowy sposób, a pełne emocji solo Morse’a na akustyku kładzie na łopatki.
Jedyne co kuleje w przypadku tego koncertu, to strona realizacyjna. O ile dźwięk jest w porządku, to wizja pozostawia niestety sporo do życzenia. Jakość obrazu i jego szczegółowość nie jest najlepsza, do tego dochodzi oświetlenie, które jest źle dobrane (czerwień, fiolety) oraz praca kamery. Niestety, nieraz zdarza się “zgubić” grającego - np. solówkę gra Gildenlow, a zamiast tego my widzimy Stolta.
Ale oglądając koncert nie zwraca się na to zbyt wielkiej uwagi, bo za dużo się dzieje od strony muzycznej. A to ona jest przecież najważniejsza i w tym przypadku godna największych zachwytów. Czapki z głów.



Wykonanie: 9 Znakomite i rewelacyjne. Trzeba to mieć!
Produkcja: 6