czwartek, 31 października 2013

Treściwą serią po Black Sabbath cz. 7 - recenzje płyt Dehumanizer, Cross Purposes oraz Forbidden

Dehumanizer
Skład: Ronnie James Dio – wokal; Tony Iommi – gitara; Geezer Butler – bas; Vinny Appice – perkusja;
Rok wydania: 1992
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

Powrót Dio, Butlera oraz Appice’a - w sumie melduje się więc skład znany z “Mob Rules”. Muzyka jest ostra, zadziorna, dużo jest chropowatości i motoryki, choć kilka mrocznych i cięższych, bardziej osadzonych momentów też jest. Całość brzmi nowocześnie, a czasami jest także mocno - zgodnie z tytułem płyty - "odhumanizowana" (wystarczy posłuchać mechanicznych riffów w "Buried Alive", "Sins Of The Father" czy "Time Machine"). Swoje zrobiło także zrezygnowanie z klawiszy. Kojarzyć się to może z Judas Priest z czasów “Painkillera” czy też “Jugulator”, również przez wokal Dio, który brzmi tutaj podobnie do Martina - jego wokal jest ostry, ma dużo dynamiki, a fragmenty wolniejsze, wyśpiewywane bardziej majestatycznie niemal się nie pojawiają. Powrót Butlera słychać od razu, bo pojawia się mnóstwo basowych smaczków (“Computer God”, “Master Of Insanity”). Riffy nie są megaciężkie, za to dużo jest szybszych zawijasów i solówek, które też przypominają nieco popisy duetu Tipton/Downing. Płyta jest bardzo równa - nie ma tu wypełniaczy, ale brak też nagrań wybitnych - choć dwa świetne są. Jedna z nielicznych płyt bez instrumentalnego kawałka.
"Computer God" z kapitalnymi basowymi smaczkami i zmianami tempa w drugiej połowie (akustyczne zwolnienie i rozpędzona solówka). Świetnie poprowadzone od mrocznego wstępu, przez miarową zwrotkę, aż po chwytliwy refren "After All (The Dead)" ze świetnie "mielącymi" podkładami Iommiego. Zadziorne jak diabli, zbudowane na mechanicznym riffie "Sins Of The Father" oraz chropowate “I" z bluesrockowymi zwolnieniami.

Cross Purposes
Skład: Tony Martin – wokal; Tony Iommi – gitara; Geezer Butler – bas; Bobby Rondinelli – perkusja; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe;
Rok wydania: 1994
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

Ciekawy, zróżnicowany, ale dość nierówny album. Ogólnie dużo jest podobieństw do poprzedniej płyty. Klimaty mroczne i ciężkie dalej są tutaj w niełasce, dominuje za to mocno rockowy, zadziorny wydźwięk (“Back To Eden” czy “Psychophobia”, która brzmi jak Bon Jovi z mocniejszą gitarą). Nadal dużo partii szybkich i rozpędzonych, podobnie w wokalu (znów Tony Martin za mikrofonem - po “Headless Cross” to najlepsza jego płyta) rządzi zadziorność i dynamika. Muzyka sprawia solidne wrażenie, ale błysku tutaj za wiele nie uświadczymy - brakuje zarówno zapadających w pamięć melodii, jak i partii gitarowych. Żaden riff czy solówka nie przewraca tutaj na łopatki (najlepsze solo, wściekłe i rozpędzone, jest w “Immaculate Deception”). Fajnie pogrywa bas (dużo szybkich partii choćby w “Immaculate Deception” czy”I Witness”; świetnie współbrzmi z klawiszami w “Cardinal Sin”), perkusja dość wycofana. Sporo klawiszy i są momenty, gdy mają bardzo dużo "do powiedzenia" - w karierze BS cieżko znaleźć takie fragmenty, jak mocne tła w "Immaculate Deception" oraz “Cross Of Thorns” czy orkiestrowe wstawki w "Cardinal Sin". Wpadką jest mroczny “na siłę” "Virtual Death", rozwleczone “Back To Eden” czy nieudana, mdława ballada "Dying For Love" (choć bluesujący wstęp jest fajny).
Po stronie plusów trzeba zapisać "rozsynchronizowane", klimatyczne, ale świetnie przełamywane przyspieszeniami "Immaculate Deception" oraz "Cardinal Sin" z ciekawymi zmianami rytmu, orkiestrowymi akcentami i momentami świetnym basem. Do tego "Evil Eye" ze świetną gitarową i basową partią instrumentalną w środku, a na koniec gitarowo-wokalną "kłótnią", dynamiczne "I Witnes" z szybkim, zapętlonym riffem oraz chwytliwa powerballada "Cross Of Thorns".

Forbidden
Skład: Tony Martin – wokal; Tony Iommi – gitara; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe; Neil Murray – bas; Cozy Powell – perkusja;
Rok wydania: 1995
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10

Jedno ze słabszych dokonań zespołu. Płyta jest pozbawiona ikry i pazura, brzmi jakby była nagrana na siłę, na “odczepnego”, większość nagrań pozbawiona jest jakichkolwiek ciekawych urozmaiceń. Stylistycznie nadal jest to granie na pograniczu rocka i metalu. Album zaczyna najgorszy numer w historii Sabbsów, czyli "Illusion Of Power" - nudne, mdłe i mordujące fatalnym wręcz wokalem. Zresztą w ogóle ten album wokalnie jest bardzo słaby - melodie są kompletnie pozbawione życia, a kolejne wersy wyśpiewywane są strasznie siłowo. Potem jest już lepiej, ale niewiele, bo to, co tutaj najciekawsze, można określić zaledwie mianem dobrego. Gitara jest w porządku, choć nie ma tu zbyt wielu godnych zapamiętania riffów, a solówek jest w sumie ze cztery i wszystkie przeciętnej jakości. Mocno uwypuklona jest sekcja - perkusja wali konkretnie, choć bez polotu, a bas, pomimo, że chwilami buczy bardzo przyjemnie, to brakuje mu zwykłej sprężystości. Nichols niby formalnie tutaj jest, ale jego pogrywania są praktycznie niesłyszalne. Do tego dochodzi niewyraźna produkcja, przez którą muzyka straciła przejrzystość i stała się “zaśmiecona”.
Jedyne jaśniejsze punkty to power ballada "I Won't Cry For You", niepokojące "Kiss Of Death" oraz zadziorne, kojarzące się nieco z Fates Warning "Can't Get Close Enough".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz