piątek, 25 października 2013

Treściwą serią po Black Sabbath cz. 6 - recenzje płyt The Eternal Idol, Headless Cross oraz Tyr

The Eternal Idol
Skład: Tony Martin – wokal; Tony Iommi – gitara; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe; Bob Daisley – bas; Eric Singer – perkusja; Bev Bevan – perkusja;
Rok wydania: 1987
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10

Po stylistyczno-wokalnych wycieczkach, które zespół uskuteczniał na “Born Again” oraz “Seventh Star”, kapela wraca tu do bardziej typowego dla siebie brzmienia. Riffy są zdecydowanie cięższe niż na wyżej wymienionych płytach, choć jednocześnie z pewnością lżejsze niż w czasach Dio i Ozzy’ego. Trochę zadziorności jest, momentami mamy też bardzo miłe dla ucha “walcowanie”, ale ogólnie Iommi gra lżej i szybciej (niemal skoczny motyw w “Nightmare”), a całość momentami ma mocno rockowy sznyt. Niestety, niewiele jest tu ciekawych gitarowo fragmentów (solo i riff w “Ancient Warrior”, riff w “Born To Lose”), solówki są mało wyraziste, a samo brzmienie gitary - nieco przytłumione. Sekcja łupie w stylu Warda i Butlera, co daje niezły kręgosłup dla nagrań, ale zbyt wiele finezji tu nie uświadczymy. Szczególnie tyczy to perkusji, która tłucze cały czas jedno i to samo tempo, a i bas nie jest wiele lepszy. Dokładając do tego suche, pozbawione krwistości brzmienie, mamy efekt zdecydowanie przeciętny. Wyczyny nowego człowieka za mikrofonem - Tony’ego Martina - mocno kojarzą się z Dio (z malutkim dodatkiem Coverdale’a). Wprawdzie barwa jest nieco inna, a w szybszych partiach Martin śpiewa bardziej dynamicznie i częściej sięga po wyższe rejestry, ale sposób śpiewania i budowania melodii jest bardzo podobny do Ronniego Jamesa, zwłaszcza w wolniejszych partiach. Całościowo jest to granie poprawne, ale nic więcej. Mamy kilka wypełniaczy, a chociaż nagrania nie są niby krótkie (większość ma 5-6 minut), to niewiele się w nich dzieje, brakuje kombinowania i zaskakujących rozwiązań.
Raptem dwa nagrania zasługują na większą uwagę: majestatyczne "Shining" ma klimat, zadziorność i bardzo dobrą melodię, a "Ancient Warrior" - ciekawe orientalne akcenty, zakręcony riff i dobry refren (szkoda, że zwrotki jakieś takie chaotyczne).

Headless Cross
Skład: Tony Martin – wokal; Tony Iommi – gitara; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe; Laurence Cottle – bas; Cozy Powell – perkusja; gościnnie: Brian May (solo w "When Death Calls");
Rok wydania: 1989
Ocena: znakomite i rewelacyjne; trzeba to mieć - 9/10

Album jest zdecydowaniem najlepszym dziełem zespołu od czasu "Heaven And Hell" i do dnia dzisiejszego nic lepszego nie nagrali. Jest to także bez dwóch zdań najlepsza płyta z Tonym Martinem na wokalu, który ma tutaj o wiele więcej pewności siebie niż na poprzedniej płycie i śpiewa wręcz znakomicie. Często bardzo skutecznie i z wyczuciem atakuje wysokie rejestry, brzmi ostro, zdecydowanie, a jego wokal ma bardzo intrygujący, specyficzny “metaliczny” posmak. Także riffy są tu świetne - zdecydowanie najcięższe, najbardziej konkretne i najciekawsze melodyjnie od czasów “Mob Rules”. Brzmią ostro, są żylaste i mają odpowiedni ciężar. Podobnie dużo się  dzieje w partiach instrumentalnych - Tony pokazuje, że nadal ma ogień w paluchach i wygrywa tu naprawdę kapitalne, szybkie i zapętlone rzeczy. Perkusja również jest zdecydowanie bardziej urozmaicona, tak samo jak gra basisty, choć nadal nie jest on specjalnie mocno słyszalny. W sumie płyta jest krótka, ale nagrania są dość rozbudowane i zgrabnie zaaranżowane, przykuwają uwagę zastosowanymi rozwiązaniami oraz swoim zróżnicowaniem. Sporo jest tu mrocznych i niepokojących partii (ciekawe sączące się klawisze), są nagrania majestatyczne (“Headless Cross”, “When Death Calls” oraz “Nightwing”), ale są też szybsze, bardziej rytmiczne numery - jak luźniejsze, nieco rozbujane “Black Moon” czy zalatujące bardziej przebojowym, hardrockowym graniem “Kill In The Spirit World“ oraz “Call Of The Wind“. A wszystko naprawdę na bardzo wysokim poziomie.
Świetne są wszystkie trzy, bardziej rozbudowane nagrania - wszystkie intensywne i energetyczne (niesamowity power w refrenach w “When Death Calls” czy “Headless Cross”). Przesączone mrokiem "When Death Calls", to jedno z najbardziej niepokojących nagrań Black Sabbath i jednocześnie najlepszy numer od czasów “Heaven And Hell”. Rewelacyjne są także "Headless Cross" z kapitalnymi riffami i subtelną, klawiszową otoczką oraz “Nightwing”. Do tego dynamiczne "Devil & Daughter" oraz chwytliwe, whitesnake’owe w klimacie “Kill In The Spirit World”.

Tyr
Skład: Tony Martin – wokal; Tony Iommi – gitara; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe; Neil Murray – bas; Cozy Powell – perkusja;
Rok wydania: 1990
Ocena: poprawnie, ale przeciętnie; można posłuchać - 5/10

Jedna ze słabszych płyt zespołu, szczególnie druga część albumu jest zagracona wypełniaczami. Jako całość cierpi na brak mocy, jest okrojona z agresji i energii. Jest też bardzo słaba melodyjnie - poza “Anno Mundi” i “The Sabbath Stones” nie ma tutaj kompletnie fragmentów przykuwających uwagę, a niektóre numery brzmią wręcz banalnie i plastikowo ("Jerusalem"). Nie ma też zbyt wiele ciężaru - numery są albo wolne i stonowane, albo dość dynamiczne, ale pozbawione miazgi. Album znów jest nieco bardziej wyluzowany, gitara gra lżej i niestety - mało wyraziście (choć momenty są - np. podkłady w zwrotkach "Jerusalem” czy gitarowe zakrętasy na początku "Feels Good To Me"). Wokal też mniej przekonujący - nie ma w głosie Martina tej pewności siebie, co na “Headless Cross” - nie wchodzi tu we "wrzaski", które dobrze mu wychodziły i zaostrzały brzmienie. Powell też się chyba nudzi, odgrywając to swoje jednostajne, miarowe, mało zdecydowanie łupanie. Po stronie plusów można zapisać kilka fajnych zagrywek Nicholsa, ale ogólnie rzecz biorąc od wielu numerów wieje tutaj nudą (słabiutkie i smętne, akustyczne "Odin's Court", pozbawione wyrazu “Feels Good To Me”). Mamy tu także jeden z najgorszych instrumentalnych momentów w historii Sabbsów, czyli pozbawiony wyrazu "The Battle Of Tyr" - pytanie, gdzie tu jest ta “bitwa”, skoro ani to podniosłe, ani dynamiczne, ani agresywne.
Jedyne jasne punkty to "Anno Mundi" z ciekawymi i zaskakującymi partiami chóru, organowymi klawiszami, najciekawszą melodyką i odpowiednią dawką energii (wielka szkoda, że na reszcie płyty nie sięgnięto bardziej konsekwentnie po rozwiązania z tego nagrania - szczególnie chóry i klawisze mogłyby mocniej i ciekawiej nasączyć album klimatem skandynawskiej mitologii) oraz brzmiące klasycznie po sabbathowsku "The Sabbath Stones”, utrzymane w wolnym tempie, z akustycznym zwolnieniem (wreszcie fajne partie basu).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz