piątek, 18 października 2013

Treściwą serią po Black Sabbath cz. 5 - recenzje płyt Born Again oraz Seventh Star

Born Again
Skład: Ian Gillan – wokal; Tony Iommi – gitara; Geezer Butler – bas; Bill Ward – perkusja;
Rok wydania: 1983
Ocena: słabe, nudne, nieciekawe; zero przyjemności z odsłuchu - 3/10

To miał być projekt Iommiego i Gillana, ale ze względów marketingowych zostało to przebrandowane na następną płytę Sabbathów. To, że w efekcie powstał twór, który zupełnie nie brzmi jak Black Sabbath to jeszcze pół biedy. Najgorsze jest to, że płyta jest po prostu mierna i nieciekawa. Podstawową sprawą jest to, że mocno blues/hardrockowy głos Gillana gryzie się z muzyką - jest za mało skupiony, a zbyt wyluzowany, a dodatkowo z uporem maniaka włazi na wysokie rejestry. “Górki” te są w zdecydowanej większości nietrafione, odśpiewywane bez przygotowania i z zaskoczenia (krzyki w “Thrashed” czy też w nagraniu tytułowym, choć trzeba przyznać, że ten ostatni numer to - patrząc całościowo - najlepiej odśpiewany kawałek) - czasami brzmi to jak jakaś przedziwna parodia powermetalu. W Purplach Gillan nigdy tak nie piał, więc zagadką jest skąd tutaj taka maniera, tym bardziej, że słychać także, że wszystkie te popisy kosztują go sporo wysiłku. Do poziomu dostosował się również Tony, który serwuje nam tutaj najgorsze riffy w historii zespołu - "odbębnione", odegrane byle jak, aby tylko jak najszybciej mieć je za sobą. Nie ma tu za grosz polotu - jest rzemieślnicze, mechaniczne odgrywanie, jakieś takie skrzecząco-męczące czasami (choćby w “Thrashed”, zamiast skupić się na ciekawych motywach, to mamy kombinowanie na siłę - brzmi to ostro, ale zupełnie bez emocji), a gdzie indziej znów gitara chowa się gdzieś po kątach (w “Zero The Hero” pojawia się kilka naprawdę dobrych zagrywek Iommiego, ale co z tego, skoro wszystko przysłania wysunięta na pierwszy plan, toporna sekcja). W sumie niby sporo jest tu gitarowej zajadłości, ale jakoś nie udało się tej energii przenieść przez głośniki na słuchacza. Wszystko to strasznie się gryzie i pasuje jedno do drugiego jak sanki w tropikach. W efekcie cała płyta robi wrażenie wymuszonej - najlepszy przykład to monotonne do bólu “Zero The Hero”, które nabija licznik aż do 7:37, jakby chciano na siłę naciągnąć czas trwania płyty. To samo jest w końcówce "Disturbing The Priest", w nagraniu tytułowym czy w "Keep It Warm". Równie marnie wypadają oba instrumentale, które komplenie nic nie wnoszą. Nie ma energii i radości grania, wszystko siłowe i “bezjajeczne”. Jako ciekawostka: z poziomem płyty koresponduje okładka, która zawsze jest w czołówce rankingów na najgorszą okładkę wszechczasów.
Od biedy można wskazać obłąkańcze "Disturbing The Priest" z mechanicznym riffem oraz zadziorne "Keep It Warm" z ciekawym "falowaniem" basu, a w końcowej partii fajnie się rozpędzające i nakręcone gitarową solówką.

Seventh Star
Skład: Glenn Hughes – wokal;  Tony Iommi – gitara; Geoff Nicholls – instrumenty klawiszowe; Dave Spitz – bas; Eric Singer – perkusja;
Rok wydania: 1986
Ocena: jest lepiej niż dobrze, ale jeszcze nie bardzo dobrze - 7/10

To też nie miała być płyta Black Sabbath, tylko solowy projekt Iommiego*, stąd brzmienie jest znów dalekie od klasycznego, ale sam poziom płyty jest naprawdę dobry. Zgrabnie zmieszano tu sabbathowskie riffy, szybką i stosunkowo lekką grę sekcji i mocny "heavy-bluesowy" wokal. Głos Hughesa - mocny, nisko brzmiący, z fajnym, "amerykańskim" feelingiem i specyficzną chropowatością, wpasowuje się w tą muzykę o niebo lepiej niż Ian Gillan na poprzednim albumie (choć w barwach Deep Purple Hughes do Gillana nie ma w ogóle startu). A w numerach takich jak hardrockowe “Danger Zone” czy bluesujące “Heart Like A Wheel” to już w ogóle czuje się jak ryba w wodzie. Znacznie więcej jest tu energii i zadziorności oraz chęci do gry - wszystko brzmi dzięki temu o wiele bardziej przekonująco. Choć płyta jest krótka (34 minuty) i kilka nagrań siłą rzeczy również, to nawet w tych 3 minutach z hakiem jest tutaj dwa razy więcej energii niż w znacznie dłuższych - ale rozmemłanych i przeciągniętych - numerach z “Born Again”. Riffy ostre, odpowiednio ciężkie i dynamiczne, choć przy tym sporo luzu. Chociaż nie wszystkie kawałki się udały (“Turn To Stone” ma energię, ale kompletnie brakuje mu myśli przewodniej), a co poniektóre kompletnie nie brzmią jak Sabbsi (ballada "No Stranger To Love" czy przebojowe, hardockowe "Danger Zone oraz "Heart Like A Wheel"), to nie zmienia to faktu, że cała płyta jest na poziomie więcej niż dobrym i słucha się jej z przyjemnością.
Świetne wrażenie robi majestatyczne nagranie tytułowe, chwytliwe jak diabli "Danger Zone" z motorycznym riffem oraz metalowy bluesior "Heart Like A Wheel" z kapitalnym mieleniem Iommiego. Bardzo dobre jest także konkretne i zadziorne "In For The Kill" oraz mocno “purpurowe” "Angry Heart".

* Co zresztą znalazło odbicie w kuriozalnym napisie na okładce “Black Sabbath featurning Tony Iommi”. Przecież wyrzucanie gitarzysty - jedynego członka zespołu, który grał na wszystkich płytach zespołu - “poza nawias”, ma równie dużo sensu jak wydanie albumu Iron Maiden featurning Steve Harris albo King Crimson featurning Robert Fripp.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz