poniedziałek, 14 października 2013

Slavko pobił Slavka

Kolejny mecz stojący pod znakiem tzw. matematycznych szans oraz tzw. maksymalnej mobilizacji został przegrany. Zaskoczenia nie ma, bo też po naszej stronie była tylko i wyłącznie statystyka, której magia działa niekiedy tak, że i ślepej kurze czasem trafi się ziarno.
Na boisku spotkały się Ukraina, której poziom można ocenić jako dobry w skali światowej (takie 6/10) oraz Polska - zespół słaby (niech będzie, że 4/10). Ponieważ pierwsza z tych drużyn zagrała nieco poniżej możliwości, a druga - nieco lepiej, to spotkanie było wyrównane. Do tego stopnia, że miało się wrażenie, że jedna ekipa jest lustrzanym odbiciem drugiej, podobnie jak bliźniaczo wyglądali Slavek i Slavko, oficjalne maskotki ME 2012.
Oba zespoły grały poprawnie w defensywie. Pressing nie był specjalnie wysoki, ale gdy jedna z drużyn wdzierała się jakieś 10-15 metrów na połowę przeciwnika, defensywa atakowała zdecydowanie i z uporem. Nie było to porywające, ani specjalnie zaciekłe; nie zahaczało też o brutalność (w sumie ze dwa ostre wejścia Ukraińców i jedno Polaków) - raczej prezentowało się to siermiężnie, ale było skuteczne. Bo niestety w ataku oba zespoły prezentowały żenującą wręcz indolencję. Plan A obu zespołów był bardzo podobny i opierał się na grze skrzydłami. W zespole Ukrainy szarpać mieli na obu stronach Jarmołenko i Konoplanka, którym jednak ścinanie z boków do środka wychodziło słabo, więc częściej próbowali dośrodkowań.Polski zespół - jak zwykle - był natomiast oparty niemal wyłącznie na prawym flance, a więc płynność była znacznie słabsza i reprezentacja wyglądała jak ociężały owad próbujący dźwignąć swoje cielsko tylko na jednym działającym skrzydle. 
Plan B był także bardzo przewidywalny - było to zagrywanie długich piłek do Lewandowskiego, który miał ją przytrzymać i dograć do dochodzących partnerów. Z tego wszystkiego najlepiej działały akcje Błaszczykowskiego, który 2-3 razy skutecznie przebił się przez kilku obrońców ukraińskich, choć niestety nie przyniosło to wymiernych rezultatów (brak sensownie ustawionych partnerów). Skrzydła ukraińskie działały przeciętnie, natomiast nasz plan B nie funkcjonował kompletnie, przy czym nie była to wina Lewandowskiego, który kilkukrotnie nieźle się ustawiał i/lub zastawiał, tylko - po raz nie wiadomo który - fatalnie nakreślonej taktyki oraz asekuranckiego nastawienia zawodników.
I to jest największe kuriozum. W meczu, który Polska musiała wygrać, zespół był skupiony przede wszystkim na grze obronnej. Ofensywa zupełnie nie istniała - o ataku pozycyjnym, z dużą wymiennością pozycji oraz podań, nie ma co mówić (co zresztą tyczy się obu drużyn, które miały wielki problem z wymienieniem więcej niż 2-3 celnych podań na połowie przeciwnika; Ukraina grała tylko minimalnie płynniej), natomiast w próbach szybszego ataku kompletnie zawodziło przejście z obrony do ataku (w NBA mają taki piękny, bardzo przeze mnie lubiany termin na ten proces, a mianowicie “transition”). Niestety, nasi zawodnicy charakteryzowali się totalną niemrawością - gdy mieliśmy piłkę, to do przodu ruszało w miarę szybko raptem 3-4 zawodników, którzy mieli przeciwko sobie 5-7 obrońców, a gdy kilku kolejnych Polaków dobiegało do kolegów, to cały zespół Ukrainy też już na swojej połowie był. Nie było w tym meczu ani jednego momentu, gdy mielibyśmy przewagę liczebną, a bez niej - przy takim, a nie innym poziomie techniki i kreatywności - nie było co praktycznie liczyć na zdobycie bramki. A że Ukraina prezentowała się właściwie identycznie, to akcji podnoszących ciśnienie w tym meczu praktycznie nie było. Serca Polaków mogły zabić nieco żywiej tylko przy strzale Soboty, który z trudem wybronił Piatow oraz przy dwóch akcjach Lewandowskiego (niezły strzał sprzed szesnastki, ale zbyt mało “zakręcony”, aby zmieścić się w “okienku”; oraz strzał głową, niestety z odchylenia i nad bramką). Ten ostatni pokazał po raz kolejny, że jest dobrym i liczącym się napastnikiem w skali światowej (powiedzmy: druga dziesiątka), ale nie jest w stanie ani pociągnąć zespołu, ani sam sobie wykreować sytuacji strzeleckiej, a do zdobycia gola potrzebuje zwykle kilku sytuacji. Te kilka sytuacji w Borussi zwykle ma, ale w reprze - niestety nie.
W sumie dzieło stworzone przez reprezentacje było z kategorii ciężkich gatunkowo lub jak to się mówi - dla koneserów. Scyzoryk się otwiera w kieszeni, jak się dodatkowo słyszy te wszystkie okrągłe i banalne stwierdzenia padające z ust zawodników i trenera. Czy zamiast rozmawiać o taktyce i nastawieniu oni się tam wszyscy uczą na pamięć tych wszystkich “damy z siebie wszystko”, “rywal był wymagający”, “mieliśmy więcej okazji”, “miałem mało czasu, aby przygotować drużynę”? Przecież od lat żyjemy w pewnym zamkniętym kręgu: wielkie nadzieje - napuszone wypowiedzi - przegrany mecz - jest źle, ale są matematyczne szanse - musimy dać z siebie wszystko w kolejnym meczu - wielkie nadzieje… etc.

Co do trenera, to oczywiście karuzela nazwisk zaraz ruszy i mam tylko nadzieję, że tym razem efekt będzie zdecydowanie lepszy niż w przypadku Fornalika. Obsadzenie stanowiska trenera osobą bez jakiekogolwiek doświadczenia z piłką “na poziomie”, który jedyne co zrobił to odniósł tzw. sukces w tzw. ekstraklasie, było rozwiązaniem kuriozalnym od samego początku. Na plus można mu tylko zapisać to, że nie bał się nowych nazwisk oraz eksperymentów, szkoda tylko, że wynik wszystkich jego roszad był zerowy. A co najgorsze, to fakt, że zamiast zlepić z naszych zawodników rozsądnie grający zespół, to powstał jakiś przedziwny twór, w którym każdy jeden zawodnik gra o jedną-dwie klasy gorzej niż w klubie. Wiadomo, że wirtuozów nie mamy, ale rola selekcjonera reprezentacji polega na takim ułożeniu puzzli, aby efekt był większy niż ich prosta suma. U nas mieliśmy zamiast tego coś przeciwnego - efekt antysynergii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz