Między młotem a kowadłem
Danny Boyle to reżyser bardzo wszechstronny i świetnie czuje się praktycznie w każdym rodzaju kina - niezależnie czy to dramat ("Slumdog", "Trainspotting"), horror ("28 dni później") czy sci-fi ("W stronę słońca"). Ale przed obejrzeniem "127 godzin" odczuwałem jakiś wewnętrzny opór, głównie ze względu na tematykę. Filmów opowiadających o "łowcach przygód" (podróżnikach, alpinistach itp.), którzy na skutek zbiegu okoliczności i/lub własnej nieuwagi wpadają w tarapaty, widziałem w swoim życiu sporo, ale ogólnie nie robiły one na mnie specjalnego wrażenia. No, może poza oglądanym dawno, dawno temu "K2".
Opór oporem, ale kino Boyle'a bardzo lubię, a samo "127 godzin" pozostało jedynym obrazem z tegorocznych oskarowych nominacji, którego nie widziałem, stąd i przyszła pora na niego. I muszę przyznać, że było warto, bo "127 godzin" to naprawdę świetny film.
Kilkanaście początkowych minut wystarczyło, aby świetnie sportretować głównego bohatera, Arona Ralstona. Żyje on od weekendu, do weekendu, z przyjemnością zarywa piątkową noc, aby dotrzeć w nieuczęszczane górskie rejony, a po paru godzinach snu - rusza w trasę. Jest bardzo doświadczony, świetnie zna teren po którym się porusza - także miejsca dostępne tylko dla wybrańców, czym w luzacki sposób potrafi zaimponować poznanym na trasie dziewczynom. Andrenalina jest mu do życia niezbędna, uwielbia testować swoje możliwości, tutaj - w górach - czuje się naprawdę sobą. Dramat rozpoczyna się, gdy w trakcie pokonywania rozpadliny, głaz przygniata jego dłoń, przykuwając go do skały. Wycieczka zamienia się w "grę w przetrwanie" - próby uwolnienia, racjonowanie wody i żywności, walka o utrzymanie jasności umysłu...
Można powiedzieć, że to wszystko już było, ale jednak nie do końca, bo sposób w jaki pokazuje to filmowa ekipa oraz główny aktor, zasługuje na najwyższe uznanie. James Franco, który wcielił się w Ralstona, gra tu naprawdę znakomicie, z wielkim wyczuciem dzwigając film na swoich barkach. Zero szarżowania, ale wszystkie emocje są bardzo czytelne, podobnie jak stopniowa utrata sił oraz wiary w uwolnienie się. Chociaż przez godzinę bohater jest unieruchomiony, to dwa proste zabiegi znakomicie dynamizują akcję, przeplatając się z kolejnymi działaniami uwięzionego Arona. Po pierwsze wspomnienia i sny głównego bohatera, dzięki którym cofamy się w czasie do czasów jego młodości, dzieciństwa oraz chwil bezpośrednio poprzedzających wyjazd w góry. Po drugie - posiadana przez niego kamera wideo, na którą co jakiś czas się nagrywa, prowadząc ze sobą swoisty dialog. Do tego dochodzi bardzo dobra praca kamery, co umożliwia jeszcze lepsze "wczucie się" w sytuację bohatera. Wszystko to powoduje, że film cały czas trzyma w napięciu, a widz kibicuje uwięzionemu turyście w jego wysiłkach.
Z historii wyciśnięto wszystkie soki, jest to 90 minut inwensywnych przeżyć, które czujemy niemal na własnej skórze. Świetnie pokazano jak w sekundzie wszystko się zmienia w naszym życiu - szczególnie dobitnie widać to, gdy Aron
odtwarza sobie to, co zarejstrował na kasecie wideo: w jednym momencie beztrosko skacze do skalnego jeziora, cięcie i oto stoi przykuty do skały, jak jakiś robaczek przybity do ściany za pomocą pinezki. No i widzimy też do czego
zdolny jest człowiek, postawiony naprzeciw najprostszych, ale i najbardziej wymagających wyborów.
Bardzo dobre kino.
Ocena: 8
Danny Boyle to reżyser bardzo wszechstronny i świetnie czuje się praktycznie w każdym rodzaju kina - niezależnie czy to dramat ("Slumdog", "Trainspotting"), horror ("28 dni później") czy sci-fi ("W stronę słońca"). Ale przed obejrzeniem "127 godzin" odczuwałem jakiś wewnętrzny opór, głównie ze względu na tematykę. Filmów opowiadających o "łowcach przygód" (podróżnikach, alpinistach itp.), którzy na skutek zbiegu okoliczności i/lub własnej nieuwagi wpadają w tarapaty, widziałem w swoim życiu sporo, ale ogólnie nie robiły one na mnie specjalnego wrażenia. No, może poza oglądanym dawno, dawno temu "K2".
Opór oporem, ale kino Boyle'a bardzo lubię, a samo "127 godzin" pozostało jedynym obrazem z tegorocznych oskarowych nominacji, którego nie widziałem, stąd i przyszła pora na niego. I muszę przyznać, że było warto, bo "127 godzin" to naprawdę świetny film.
Kilkanaście początkowych minut wystarczyło, aby świetnie sportretować głównego bohatera, Arona Ralstona. Żyje on od weekendu, do weekendu, z przyjemnością zarywa piątkową noc, aby dotrzeć w nieuczęszczane górskie rejony, a po paru godzinach snu - rusza w trasę. Jest bardzo doświadczony, świetnie zna teren po którym się porusza - także miejsca dostępne tylko dla wybrańców, czym w luzacki sposób potrafi zaimponować poznanym na trasie dziewczynom. Andrenalina jest mu do życia niezbędna, uwielbia testować swoje możliwości, tutaj - w górach - czuje się naprawdę sobą. Dramat rozpoczyna się, gdy w trakcie pokonywania rozpadliny, głaz przygniata jego dłoń, przykuwając go do skały. Wycieczka zamienia się w "grę w przetrwanie" - próby uwolnienia, racjonowanie wody i żywności, walka o utrzymanie jasności umysłu...
Można powiedzieć, że to wszystko już było, ale jednak nie do końca, bo sposób w jaki pokazuje to filmowa ekipa oraz główny aktor, zasługuje na najwyższe uznanie. James Franco, który wcielił się w Ralstona, gra tu naprawdę znakomicie, z wielkim wyczuciem dzwigając film na swoich barkach. Zero szarżowania, ale wszystkie emocje są bardzo czytelne, podobnie jak stopniowa utrata sił oraz wiary w uwolnienie się. Chociaż przez godzinę bohater jest unieruchomiony, to dwa proste zabiegi znakomicie dynamizują akcję, przeplatając się z kolejnymi działaniami uwięzionego Arona. Po pierwsze wspomnienia i sny głównego bohatera, dzięki którym cofamy się w czasie do czasów jego młodości, dzieciństwa oraz chwil bezpośrednio poprzedzających wyjazd w góry. Po drugie - posiadana przez niego kamera wideo, na którą co jakiś czas się nagrywa, prowadząc ze sobą swoisty dialog. Do tego dochodzi bardzo dobra praca kamery, co umożliwia jeszcze lepsze "wczucie się" w sytuację bohatera. Wszystko to powoduje, że film cały czas trzyma w napięciu, a widz kibicuje uwięzionemu turyście w jego wysiłkach.
Z historii wyciśnięto wszystkie soki, jest to 90 minut inwensywnych przeżyć, które czujemy niemal na własnej skórze. Świetnie pokazano jak w sekundzie wszystko się zmienia w naszym życiu - szczególnie dobitnie widać to, gdy Aron
odtwarza sobie to, co zarejstrował na kasecie wideo: w jednym momencie beztrosko skacze do skalnego jeziora, cięcie i oto stoi przykuty do skały, jak jakiś robaczek przybity do ściany za pomocą pinezki. No i widzimy też do czego
zdolny jest człowiek, postawiony naprzeciw najprostszych, ale i najbardziej wymagających wyborów.
Bardzo dobre kino.
Ocena: 8
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz