Jajko czy kura?
Ciężko inaczej zacząć niż rozprawiając się z zarzutem wtórności “Johna Cartera”, ponieważ pojawia się on w niemal wszystkich wypowiedziach, często utrudniając rozsądną ocenę filmu. Fakt, że sytuacja jest niełatwa. Z jednej strony wszelkiego rodzaju narzekania, że film Stantona kopiuje “Gwiezdne Wojny”, “Conana”, “Avatara”, “Gwiezdne Wrota” czy “Diunę” są śmiechu warte. Bo kto tu kogo kopiuje skoro Lucas zaczął swoją sagę kilkanaście czy kilkadziesiąt lat po ukazaniu się książek E.R. Burroughs’a (przy filmie głównie bazowano na książkach “Księżniczka Marsa” z roku 1912 oraz “John Carter Of Mars” z 1964), o innych wspomnianych i niewspomnianych filmach nie mówiąc. Zresztą George Lucas i James Cameron otwarcie przyznawali w wywiadach, że książki te były dla nich jednymi z ważniejszych inspiracji przy tworzeniu ich filmów. I bez dwóch zdań dla pana Burroughs’a należy się wielki, ogromny szacunek za wizję, którą stworzył - 100 lat temu wymyślić takie rzeczy, to naprawdę trzeba mieć wyobraźnię.
Tylko, że nawet mając te fakty cały czas w głowie, nic nie można poradzić na to, że oglądając film średnio co trzy minuty ma się ochotę krzyknąć: “O, a to było w... (wstaw tytuł filmu)... o, to też widziałem...” itd. Oczywiście raz są to skojarzenia bardziej luźne (przykładowo motyw awanturnika i księżniczki podróżujących przez pustynię pojawiał się wiele razy - ostatnio np. w “Księciu Persji”), ale innym razem są mocne jak uderzenia Koksa Burneiki. Gdy John Carter oraz Tars Tarkas walczą na arenie, to człowiek zastanawia się czy Obi-Wan, Anakin i Padme swoją walkę z potworami już stoczyli czy też czekają na swoją kolej - bo przecież arena, wypisz-wymaluj, ta sama co w “Ataku Klonów”. Oczywiście, tak, jasne, wiem - to Lucas powtarza po Burroughs’ie, ale dla widza tak naprawdę to nie ma znaczenia. Nie da się wyzerować pamięci, kasując wszystkie obejrzane filmy s-f, a to siłą rzeczy przekłada się na zmniejszoną przyjemność oglądania filmu.
Gdyby chociaż sam obraz był ciekawszy... Niestety, został on skrojony dla “młodszych nastolatków”, a co za tym idzie widzowie nieco (i bardziej) starsi mogą mieć kłopot z wkręceniem się w klimat filmu. Postacie są przycięte z gotowych szablonów, fabuła jest prosta i przewidywalna - o budowaniu napięcia czy większej dawce emocji można tu zapomnieć. Takie kino może czasem uratować postawa aktorów - nie mam tu na myśli wielkich kreacji aktorski, bo to nie jest tego typu kino - bardziej chodzi mi o charyzmę, pewnego rodzaju ikrę i urok, które w połączeniu z humorem potrafią sprawić, że kibicujemy bohaterom. Tutaj także pod tym względem jest przeciętnie - duet Taylor Kitsch oraz Lynn Collins zdecydowanie nie są siłą napędową filmu, a zestawiając ich choćby z duetem Jake Gyllenhaal /
Gemma Arterton ze wspomnianego “Księcia Persji” wypadają trzy razy bladziej.
Pozytywne wrażenie robi natomiast otoczka wizualno-dźwiękowa, choć na pytanie czy czuć na ekranie wpompowane w film 250-300 mln dolarów, odpowiedź byłaby negatywna. Ale tak czy inaczej efekt jest dobry: przemieszczające się, mechaniczne miasto, latające pojazdy, przyjazne stwory i nie przyjazne potwory - wszystko wygląda wiarygodnie i efektownie. Świetne wrażenie robią także piaskowe krajobrazy Barsoom “odgrywane” przez pustynię Moab, jezioro Powella czy równiny Delta. W paru miejscach pojawiają się udane żarty (np. zwracanie się do głównego bohatera per Virginia czy też nieco slapstickowy motyw “porwania” Kantos Kana), niezła jest także muzyka.
W sumie film w sam raz do oglądnięcia w rodzinnym gronie, w niedzielne popołudnie. Do kupienia i postawienia na półkę według mnie się nie nadaje.
Ocena: 6
Ciężko inaczej zacząć niż rozprawiając się z zarzutem wtórności “Johna Cartera”, ponieważ pojawia się on w niemal wszystkich wypowiedziach, często utrudniając rozsądną ocenę filmu. Fakt, że sytuacja jest niełatwa. Z jednej strony wszelkiego rodzaju narzekania, że film Stantona kopiuje “Gwiezdne Wojny”, “Conana”, “Avatara”, “Gwiezdne Wrota” czy “Diunę” są śmiechu warte. Bo kto tu kogo kopiuje skoro Lucas zaczął swoją sagę kilkanaście czy kilkadziesiąt lat po ukazaniu się książek E.R. Burroughs’a (przy filmie głównie bazowano na książkach “Księżniczka Marsa” z roku 1912 oraz “John Carter Of Mars” z 1964), o innych wspomnianych i niewspomnianych filmach nie mówiąc. Zresztą George Lucas i James Cameron otwarcie przyznawali w wywiadach, że książki te były dla nich jednymi z ważniejszych inspiracji przy tworzeniu ich filmów. I bez dwóch zdań dla pana Burroughs’a należy się wielki, ogromny szacunek za wizję, którą stworzył - 100 lat temu wymyślić takie rzeczy, to naprawdę trzeba mieć wyobraźnię.
Tylko, że nawet mając te fakty cały czas w głowie, nic nie można poradzić na to, że oglądając film średnio co trzy minuty ma się ochotę krzyknąć: “O, a to było w... (wstaw tytuł filmu)... o, to też widziałem...” itd. Oczywiście raz są to skojarzenia bardziej luźne (przykładowo motyw awanturnika i księżniczki podróżujących przez pustynię pojawiał się wiele razy - ostatnio np. w “Księciu Persji”), ale innym razem są mocne jak uderzenia Koksa Burneiki. Gdy John Carter oraz Tars Tarkas walczą na arenie, to człowiek zastanawia się czy Obi-Wan, Anakin i Padme swoją walkę z potworami już stoczyli czy też czekają na swoją kolej - bo przecież arena, wypisz-wymaluj, ta sama co w “Ataku Klonów”. Oczywiście, tak, jasne, wiem - to Lucas powtarza po Burroughs’ie, ale dla widza tak naprawdę to nie ma znaczenia. Nie da się wyzerować pamięci, kasując wszystkie obejrzane filmy s-f, a to siłą rzeczy przekłada się na zmniejszoną przyjemność oglądania filmu.
Gdyby chociaż sam obraz był ciekawszy... Niestety, został on skrojony dla “młodszych nastolatków”, a co za tym idzie widzowie nieco (i bardziej) starsi mogą mieć kłopot z wkręceniem się w klimat filmu. Postacie są przycięte z gotowych szablonów, fabuła jest prosta i przewidywalna - o budowaniu napięcia czy większej dawce emocji można tu zapomnieć. Takie kino może czasem uratować postawa aktorów - nie mam tu na myśli wielkich kreacji aktorski, bo to nie jest tego typu kino - bardziej chodzi mi o charyzmę, pewnego rodzaju ikrę i urok, które w połączeniu z humorem potrafią sprawić, że kibicujemy bohaterom. Tutaj także pod tym względem jest przeciętnie - duet Taylor Kitsch oraz Lynn Collins zdecydowanie nie są siłą napędową filmu, a zestawiając ich choćby z duetem Jake Gyllenhaal /
Gemma Arterton ze wspomnianego “Księcia Persji” wypadają trzy razy bladziej.
Pozytywne wrażenie robi natomiast otoczka wizualno-dźwiękowa, choć na pytanie czy czuć na ekranie wpompowane w film 250-300 mln dolarów, odpowiedź byłaby negatywna. Ale tak czy inaczej efekt jest dobry: przemieszczające się, mechaniczne miasto, latające pojazdy, przyjazne stwory i nie przyjazne potwory - wszystko wygląda wiarygodnie i efektownie. Świetne wrażenie robią także piaskowe krajobrazy Barsoom “odgrywane” przez pustynię Moab, jezioro Powella czy równiny Delta. W paru miejscach pojawiają się udane żarty (np. zwracanie się do głównego bohatera per Virginia czy też nieco slapstickowy motyw “porwania” Kantos Kana), niezła jest także muzyka.
W sumie film w sam raz do oglądnięcia w rodzinnym gronie, w niedzielne popołudnie. Do kupienia i postawienia na półkę według mnie się nie nadaje.
Ocena: 6
Dobry wpis. Znalazłem Twojego bloga przez przypadek, bardzo mi się spodobał.
OdpowiedzUsuńgodna uwagi strona, spójrz na moją!
OdpowiedzUsuń